(ŚWIDWIN) Z panią Wandą Duklas umawiam się w Świdwinie na sobotę rano. Mieszka na osiedlu Piłsudskiego, chociaż większość życia spędziła w kamienicy przy ulicy najpierw Armii Czerwonej, później przemianowanej na Armii Krajowej. Wielu świdwinian może ją skojarzyć z zakupów robionych w sklepach, w których pracowała. Jednak chyba mało kto wiedział, że ta skromna, posiwiała już kobieta, niosła przez życie ogromny bagaż doświadczeń i ciężar polskiej historii.
Tragiczne rocznice
Jutro, 13 kwietnia, mienie 70 lat, gdy w tym dniu, w 1940 roku, została wywieziona z matką i dwoma braćmi na Syberię, do Pawłodaru. Miała wtedy 10 lat. Doświadczenie dramatycznych wydarzeń tego zesłania zmieni jej życie i całej jej rodziny. Ale nie tylko to. Mija właśnie 70 lat, gdy Sowieci zamordowali w Ostaszkowie jej ojca, Stanisława Krasuckiego.
Gdy rozmawiamy o tym, dostaję telefon, bym włączył telewizor. Pani Wanda włącza i dowiadujemy się o tragicznej śmierci prezydenta, małżonki i osób, które leciały na uroczystości katyńskie. Oni wszyscy chcieli uczcić pamięć także ojca pani Wandy, bo gdy mówimy o Katyniu, myślimy o straconych Polakach z całego zespołu obozów: Ostaszkowa, Kozielska, Starobielska i o tych, którzy zostali zamordowani w różnych innych miejscach w tamtym okresie i nawet nie są znane ich miejsca pochówku (Katyń, Miednoje, Charków, Bykownia, Kuropaty itd.)
Ta katastrofa w jakiś niebywały sposób, trudny do ogarnięcia rozumem, do wysłowienia, spaja klamrą tragiczne dzieje Polski i Polaków. Pani Wanda nawet nie wie, jak zginął i gdzie spoczywa jej ojciec. Symbolicznie Katyń jest w każdym miejscu Polski, niesiony w pamięci przez dzieci i rodziny tam pomordowanych, dzisiaj mieszkających w Świdwinie, Łobzie, Drawsku Pom., Koszalinie, Szczecinie, w najdalszych zakątkach kraju. Teraz jest na ustach całego świata. Czy to jest ta ofiara, by świat się dowiedział o Katyniu, by wreszcie Rosja udostępniła nam dokumenty, by dzieci mogły poznać prawdę o swoich ojcach, a my o swoich rodakach?
17 września wchodzą Sowieci
Pani Wanda Duklas pamięta wybuch wojny. Mieszkają w Tarnopolu, to duże miasto wojewódzkie. Ojciec Stanisław Krasucki jest policjantem, jak przypomina sobie pani Zofia, pochodził z okolic Rawy Mazowieckiej. Mama Anna, z domu Wiślańska, wychowuje trójkę dzieci, dziesięcioletnią Wandę i dwóch starszych od niej synów. Wanda uczęszcza do szkoły żeńskiej im. św. Jadwigi przy ul. Kościuszki.
1 września Niemcy napadają na Polskę od zachodu. 17 września od wschodu wkracza Armia Radziecka. Pani Wanda zapamiętała to wejście.
- Poszliśmy z mamą na ulicę Tarnowskiego, to była taka długa ulica, która prowadziła w stronę pobliskiej granicy z ZSRR, do Wołoczyska. Rosjanie wjeżdżali czołgami. Byli tacy, co ich witali, rzucali kwiaty, papierosy... Nie zapomnę do śmierci słów mamy: No, witajcie ich, witajcie, oni wam pokażą, co potrafią. Wzięła mnie za rękę i wróciliśmy do domu. Pamiętała rok 1917, co się wtedy działo i znała Rosjan. Widziała przez rzekę Zbrucz, na której była granica, a wioska nazywała się chyba Satanów, jak komuniści po rewolucji zabierali krowy. Dzieci trzymały za ogon i krzyczały, a oni zabierali. Kilkakrotnie przekonywała męża, by rzucił służbę, założył ubranie cywilne i uciekał do swojej rodziny.
- Zobaczysz, co oni z wami zrobią. - mówiła mężowi.
- Co ty mówisz, co takiego nam zrobią? Ja nie zejdę z posterunku. - odpowiadał mąż.
- W nocy Rosjanie zaczęli w mieście strzelać. Huk był ogromny. Strzelali gdzie popadło, w kamienice, domy, zniszczyli stary zabytkowy kościół, obok stał pomnik Piłsudskiego, to zostało tylko kopyto jego konia. Spustoszyli miasto, grabili, rozbijali sklepy, witryny, Na podwórko weszło trzech polskich żołnierzy, by napoić w studni konie, to wjechało kilku kozaków i krzyczą – ruki wierch, a oni nie wiedzieli o co chodzi. Mama otworzyła okno i powiedziała – podnieście ręce. - przypomina sobie ten epizod.
Trzeba przypomnieć, że Polacy byli zaskoczeni napaścią Rosjan, bo obowiązywał z nimi pakt o nieagresji, nie wiedziano wówczas o tajnym porozumieniu Ribbentrop – Mołotow (o podziale Polski), a do tego marszałek Edward Rydz-Śmigły wydał dyrektywę, by z Sowietami nie walczyć i wycofywać się na Rumunię i Węgry. Może stąd taka reakcja polskich żołnierzy.
Ojciec już nie wrócił
- 17 września ojciec już nie wrócił ze służby. Na drugi dzień rano mama poszła do komisariatu, a tam już byli Rosjanie. Kazali jej wracać do domu. Na ulicy jeden na koniu powiedział, że zaprowadzi ją. Na końcu miasta była fabryka tytoniu, a za nią na polu, pod gołym niebem, trzymali Polaków. Mama po powrocie ugotowała obiad i zanieśliśmy go ojcu. Jeńców było coraz więcej. Mama po raz kolejny przekonywała ojca, by uciekał. Powtarzał, że to pomyłka i jak się wszystko wyjaśni, wróci do domu. Wtedy widziałam ojca ostatni raz. Mama na drugi dzień znowu zaniosła mu obiad, a na trzeci, jak poszłam z ciocią, to już tam nikogo nie było. Wojsko zalegało na ulicy, a policjantów zwiezionych z całej okolicy umieścili na dziedzińcu więzienia, który mieścił się koło sądu. Mama już tam była. Trzymali ich przez noc, a rano ustawili ich czwórkami i ulicą 3 Maja poprowadzili do granicy, do Wołoczyska. O tym, że trafił do obozu w Ostaszkowie, rodzina dowiedziała się z karty pocztowej przysłanej na Boże Narodzenie 1939 roku. Później kontakt się urwał. - mówi pani Wanda.
W 1999 r. rodzina otrzymała pismo z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji z załączoną listą transportowa jeńców z Ostaszkowa, z datą 1940 r., na której pod numerem 87 widnieje nazwisko Stanisław Krasucki. To ostatni ślad po ojcu. Kiedy i gdzie zginął – pani Wanda do dziś nie wie. Jeńców z Kozielska zamordowano w Katyniu. Gdzie zginęli jeńcy z Ostaszkowa i Starobielska, wiemy tylko fragmentarycznie. Literatura dotycząca zbrodni katyńskiej przytacza różne opinie i relacje, mówiące, że część z nich, transportowana barkami, została zatopiona w Morzu Białym. Część została rozstrzelana w więzieniu w Twerze (Kalinin) i pochowana w Miednoje.
Obóz w Ostaszkowie znajdował się na wyspie jeziora Seliger, przy linii kolejowej Wielkie Łuki – Bołogoje. Podobnie jak w Kozielsku i Starobielsku, Rosjanie urządzili go w zabudowaniach poklasztornych. Szacuje się, że spośród 6500 więźniów Ostaszkowa ocalało około 130. Byli w nim głównie policjanci, strażnicy więzienni, żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP), ale także duchowni, prawnicy i ziemianie. W pozostałych dwóch obozach umieszczono oficerów i podoficerów (w tym 12 generałów), ale połowę stanowili oficerowie rezerwy, zmobilizowani na wojnę; profesorowie (kilkudziesięciu), wykładowcy polskich uczelni, około 700 lekarzy, inżynierowie, prawnicy, nauczyciele, dziennikarze, działacze społeczni i polityczni, przemysłowcy.
Wywózka
Sowietom nie wystarczało zabicie jeńców. Chcieli wytępić polską elitę do następnego pokolenia. Stąd rozkaz o wywózce ich rodzin. Pierwsza masowa deportacja nastąpiła 10 lutego 1940 r. Druga – 13 kwietnia.
- 13 kwietnia przyszli w nocy o godzinie drugiej; cywil, NKWD-zista i żołnierz. Chyba ten cywil powiedział po polsku – Pani Krasucka, niech pani otworzy, bo wywalą drzwi. Zrobili rewizję, poprzewracali wszystko do góry nogami, bo niby szukali broni. Później kazali się spakować mówiąc, że pojedziemy do męża. Mama chodziła i płakała, a my co mogliśmy, pakowaliśmy. Zawieźli nas na dworzec, gdzie już czekały wagony i zwożono inne rodziny. Wagony były chyba po pierwszej wywózce, bo była dziura w podłodze służąca za ubikację. - mówi pani Wanda.
Większość relacji Sybiraków w tym momencie staje się podobna; wielotygodniowa jazda w bydlęcych wagonach, krótkie postoje, podawana zupa przypominająca pomyje i kipiatok - wrzątek w wiaderku.
Ich transport trafił do Pawłodaru. Tutaj rozwozili do okolicznych kołchozów. Przez rok pracowali w sowchozie Żołkoduk (lub Dżołkoduk). Mieszkali i pracowali wśród Kazachów. Najgorsza była pierwsza zima. Panowały silne mrozy i nie było co jeść
- Mama poszła do Pawłodaru, 18 kilometrów, by sprzedać obrączkę i kupić jedzenie. Gdy wracała, zerwała się zamieć śnieżna, a potrafiło wiać dwa tygodnie. Szła na oślep i zamarzała. Na szczęście saniami jechali Rosjanie i trafili na nią. Kazali jej trzymać się sań, a sami coraz szybciej popędzali konia, by mama mogła się rozgrzać. Gdy jej lód opadł z twarzy, wzięli ją na sanie i nakryli kożuchem. Dowieźli do jakiegoś kołchozu i zostawili u Kazachów. Ci ją nakarmili i puścili, gdy zamieć przeszła. Myśmy myśleli, że zginęła. Wróciła po dwóch tygodniach. Jaka była radość. - mówi.
W 1941 r., gdy już można było, przenieśli się do Pawłodaru. Rok później trafili do kolejnego sowchozu, oddalonego 200 kilometrów od Pawłodaru, w kierunku Omska. Starszy brat, Władysław Krasucki, pojechał do Kazachstanu, gdzie zbierał bawełnę („watę”). Gdy Sikorski podpisał z Majskim układ o tworzeniu Armii Polskiej, zaciągnął się i wyszedł z Andersem do Persji. Walczył pod Monte Cassino. Później mieszkał w Argentynie, a ostatecznie osiadł i mieszka do dziś w Detroit w Stanach Zjednoczonych. Ma 88 lat. Do Polski przyjechał po 30 latach. Cztery razy był w Świdwinie; odwiedzał Wandę i młodszego, zmarłego kilkanaście lat temu, brata Mariana.
Polskie psy przyjechały
Rosjanie w kołchozach, zapewne sami tam zesłani, byli wrogo nastawieni do Polaków. Komuniści wmówili im, że przywożą najgorszych kryminalistów, bandytów, wrogów ustroju z „pańskiej” Polski.
- Nauczycielka Rosjanka mówiła później, że była zaskoczona, bo myśleli, że polskie psy przyjeżdżają. Polskie sobaki prijedut – mówili. Tak nas traktowano. Mama dobrze szyła, to tym dorabiała na jedzenie. Pani Wanda najgorzej wspomina warunki, jakie panowały w sowchozach.
- Jadły człowieka pluskwy, karaluchy, wszy. Zanim poszło się spać, to trzeba było deski z pryczy wyjmować i gotowaną wodą polewać, bo pluskwy nie dały usnąć. Z bratem wieszaliśmy chleb na sznurku, bo jak się tylko coś postawiło, kubek albo coś, to zaraz obłaziły. To było coś strasznego. W 1945 r. chorowałam na malarię, od kwietnia do sierpnia. Choroba trzy razy nawracała. Tak trzęsie człowiekiem, myślałam, że mi jelita popękają, taki był ból. Leżałam nieprzytomna, miała 42 stopnie gorączki. Przyszła do mamy znajoma Polka i mówi: - Ona ci umrze, chodź, będziemy się modlić. - i klęczały przy pryczy, odmawiały różaniec i modliły się, by Bóg dał mi zdrowie i wie pan, wyzdrowiałam... – głos pani Wandy załamuje się, a łzy nabiegają do oczu na tamto wspomnienie. Ta świadomość, że żyje do dzisiaj, a mogła zostać tam, w ziemi.
Gorzki powrót do Polski
Pomimo że kończy się wojna, Rosjanie dopiero po roku pozwalają rodzinie Krasuckich wrócić do Polski. Pociągiem przez Piłę trafiają do Łobza. Tam pociąg stoi kilka dni. Niektóre rodziny wysiadają. Pamięta panią Guszkowską z córką (później dojechał syn). Pozostali wysiadają w Świdwinie. Pamięta, że wysiadł Zadrożny, Łoziński, Grysman (później wyjadą).
- Dużo Polaków tam zostało. - mówi. Najbardziej dziesiątkował głód. Ludzie puchli z głodu i umierali. Żniwo zbierał tyfus.
- Jak przyjechaliśmy, w czerwcu 1946 r., nie bardzo nas potraktowano. Przykro o tym mówić... Do pracy albo u gospodarza, albo do pegeeru. - Wróciłem do Polski, żebym był parobkiem – buntował się brat. Zrobił kurs kierowców i całe życie jeździł. Musiał zarabiać na rodzinę, bo mama zachorowała. Po Syberii ciągle wychodziły jej wrzody. Na całym ciele. Okropne to było. Męczyła się ze trzy lata. Ja musiałam skończyć podstawówkę, bo wojna przerwała. Było nam ciężko. Ani PUR nam nie pomógł, ani Caritas. Nie wiem, czy dlatego, że byliśmy rodziną przedwojennego policjanta? Traktowano nas, jak byśmy byli z marginesu. Gdy pisałam życiorys, żeby dostać pracę, to była odmowa. Gdy raz wracałam z płaczem, jeden starszy pan, gdy mu o tym powiedziałam, poradził mi, by nie pisać o tym, by pisać, że pochodzę z rodziny chłopsko-robotniczej. Tak napisałam i pracę dostałam. Rok później wyszłam za mąż i trochę się polepszyło. Utrzymywałam mamę, bo nie nadawała się do pracy. Nie miała zdrowia, Syberia ją załamała. Nie chciała już sobie życia układać na nowo. Nie otrzymywała żadnego zasiłku, nic. Dopiero jak wprowadzili renty Sybirackie, zdążyła dostać trzy razy i zmarła. - w wielkim skrócie opowiada dramatyczne losy mamy. - Mówią, że czas leczy rany, ale tylko te powierzchowne. Te zadane głębiej, zostają. To wszystko minęło, ale ślad został, i ból. - dodaje.
Sama jakoś poradziła sobie. Całe życie pracowała w sklepach. Wychowała troje dzieci, odwiedzają ją wnuki. Pomagała jako sekretarz w Związku Sybiraków. Wydaje się być pogodną kobietą. Mówi, że opatrzność czuwała nad nią, bo kilka razy uszła z życiem z dramatycznych sytuacji.
Matka niosąca zakupy, niosąca Polskę
Pani Wanda ma życiorys, na podstawie którego można by nakręcić niezły eastern (wschodnia wersja westernu, gdyby taka powstała). Jak wielu zwykłych, a zarazem niezwykłych, mieszkańców Pomorza.
Gdy wiele lat temu, nieżyjący już, w jakimś stopniu kształtujący mnie człowiek, o ksywie Budzik, gdy pytałem go o sprawy duchowe, jak ten duch się przejawia, mówił: - Spójrz na matkę niosącą zakupy, to podstawowa emanacja ducha. Jako młody człowiek buntowałem się przeciwko takiemu ujmowaniu zjawisk duchowych, bo to przecież miała być metafizyka, czyli coś poważniejszego, od tak prozaicznych zajęć. Po wielu rozmowach z Sybirakami zrozumiałem, jak wielką rolę w naszej historii odegrały matki, pozbawione mężów lub ojców, niosące chleb przez syberyjską zawieję, gniotące pluskwy, zbierające krowie łajno na opał, odejmujące sobie od ust, harujące do utraty zdrowia, by wyżywić dzieci, osłonić je, by przetrwać, by wrócić do kraju. I jeszcze być Polakami, wbrew wszystkiemu, co na nas, na Polskę, napierało, by nas złamać. Ileż w tych zwykłych ludziach musiało być ducha i tej polskości, bo przecież dzisiaj, mam takie wrażenie, mało kto by takiemu losowi podołał. Czy dzisiaj już nie musimy? Inne czasy, inne wyzwania, ale trzeba nie mniejszej odwagi, hartu ducha i pracy, by im sprostać.
Kazimierz Rynkiewicz