Helena Dutkiewicz - najstarsza mieszkanka urodzona w Resku
(RESKO) Helena Dutkiewicz jest najstarszą mieszkanką urodzoną w Resku - jeszcze w dawnym Regenwalde. Urodziła się 11 września 1924 roku w domu rodzinnym przy ulicy Rynek 15, dawniej Am Markt. Wszystkie lata swojego życia spędziła w Resku, jak mówi, najpiękniejszym miasteczku na Pomorzu. W 1945 roku wyszła za mąż za Polaka. Ich wielka miłość pokonała wiele granic - polityczną, narodową i kulturową. Mimo trudnych chwil w życiu, nigdy nie traciła szacunku i ufności do ludzi. Dzisiaj uważa, że dobrze postąpiła.
Moje ukochane Resko, dawne Regenwalde…
Małe miasteczko Regenwalde na Środkowym Pomorzu, miłe i czyste -to jest moja Ojczyzna. Tutaj się urodziłam i przeżyłam 88 lat. Nie ma na świecie drugiego takiego pięknego miejsca.
Z moich najwcześniejszych wspomnień pamiętam, że Resko było bardzo czystym miastem, nigdzie nie leżały śmieci i papierki. Na rynku i na ulicach stały kosze, a każde dziecko wiedziało, do czego one służą. Resko było pięknie ukwiecone. Uroku dodawały kwiaty, krzewy i drzewa w ogródkach przed domami. Moi rodzice - Meta i Wilhelm Voigt - byli porządni i pracowici. Podarowali mnie i moim starszym siostrom Gertrudzie i Hildegardzie oraz młodszemu bratu Wilhelmowi cudowne dzieciństwo. Za to jestem im wdzięczna.
W wieku 6 lat poszłam do Szkoły Podstawowej im. Bismarcka (ul. Wojska Polskiego). Obecnie również mieści się tu szkoła. Przez 4 lata nauczał nas jeden nauczyciel pan Pagel - bardzo oddany dzieciom i swojej pracy pedagogicznej. Uczył nas pisać gotykiem, czytać, liczyć i wiedzy o regionie - środowisku przyrodniczym. Miło wspominam wycieczki klasowe z nauczycielem po okolicy. Poznawaliśmy nazwy roślin, ziół, obserwowaliśmy owady i ptaki. Wędrując, śpiewaliśmy piosenki, które pamiętam do dziś. Nasz nauczyciel był wspaniały i bardzo lubiany przez dzieci. Dodam, że był ojcem mojej najbliższej przyjaciółki - Gunhild, z którą nadal serdecznie się przyjaźnię. W szkole podstawowej zajęcia sportowe i gimnastykę prowadziła z nami pani nauczycielka, z którą chętnie ćwiczyłyśmy i grałyśmy w różne gry sportowe.
Po lekcjach szkolnych trochę pomagałam mamie w kuchni. Jednak najważniejszym zajęciem było odrabianie zadań domowych, potem mogłam bawić się z koleżanką na placu zabaw w ogrodzie. Niedzielne popołudnia spędzaliśmy wspólnie całą rodziną. Latem z rodzicami chodziliśmy na kąpielisko nad rzekę Regę. Rodzice nauczyli nas pływać. Nasz tata bardzo dobrze pływał, dodawał nam, dzieciom, odwagi i pod jego opieką czuliśmy się bezpiecznie, nie baliśmy się wody. Tak zaczęła się moja przygoda z pływaniem i trwa do dzisiaj. W wodzie czuje się jak ryba i jestem szczęśliwa. Zimą na rozlewisku Regi w parku urządzaliśmy ślizgawkę i jeździliśmy na łyżwach. Pamiętam srogi zakaz rodziców, że nam dzieciom absolutnie nie wolno wchodzić na zamarzniętą rzekę. Przestrzegaliśmy tego zakazu. Najwspanialsze były niedziele, kiedy tato zaprzęgał bryczkę i całą rodziną jechaliśmy na wycieczkę „w zielone” (piknik) do Łagiewnik nad Regę lub nad jezioro do Dobrzycy. Mama rozkładała na trawie duży obrus, z koszy wykładała smakołyki i rozpoczynała się biesiada. Często towarzyszyli nam krewni i znajomi. Później, kiedy rodzice kupili samochód, jeździliśmy nad morze do Rewala oraz Mrzeżyna.
Moi rodzice mieli masarnię i sklep mięsny w rynku. Zimą, po zamknięciu sklepu, tato urządzał nam zabawy w salonie. Graliśmy w gry planszowe - warcaby, halmę, domino i inne. Często opowiadał nam historie z pierwszej wojny światowej. Rodzeństwo i ja bardzo lubiliśmy te zimowe wieczory. Nasza mama była bardzo zapracowana od rana do wieczora. Prowadziła dom i ogród, opiekowała się czwórką dzieci, pomagała w sklepie, wieczorami szyła i robiła na drutach. Zawsze jednak znalazła czas, aby opowiadać nam bajki do snu.
Po ukończeniu szkoły podstawowej w wieku 10 lat rozpoczęłam naukę w 6-letniej Miejskiej Szkole Średniej (ob. ul. Monte Cassino). Była to jedyna szkoła średnia w powiecie reskim (Mittelschule). Moje siostry i brat również uczęszczali do tej szkoły. Za naszą edukację rodzice płacili czesne. Szkoła ta utrzymywana była z opłat rodziców i podatków miejskich. Uczęszczały do niej dzieci urzędników, kupców i bogatszych rolników. Uczniowie z okolicy dojeżdżali koleją i kolejką wąskotorową. W mojej klasie było 12 dziewcząt i 16 chłopców. Już na początku nauki mocno odczuliśmy różnice w obowiązkach ucznia i stawianych nam wymaganiach szkolnych. Były znacznie większe, niż w szkole podstawowej. Uczyliśmy się chętnie i pilnie, aby rodzicom nie sprawiać przykrości. Przedmiotów było 14. - niemiecki, francuski, angielski, historia, geografia, biologia, matematyka, chemia, fizyka, prace ręczne, łacina do wyboru, religia, chór szkolny i zajęcia sportowe. Najciekawsze dla mnie były zajęcia z literatury i poezji.
Od 1933 roku w soboty, zamiast tradycyjnych lekcji, organizowano uczniom obowiązkowe zajęcia sportowo-turystyczne z musztrą, piesze i rowerowe wędrówki po regionie, zawody sportowe z dyplomami i nagrodami. Jako dzieci byliśmy zadowoleni, że w tych dniach nie mamy lekcji.
Po ukończeniu szkoły średniej rodzice wysłali mnie do Szkoły Handlowej we Frankfurcie. Przez rok uczyłam się prowadzenia domu, pielęgnacji niemowląt, podstaw księgowości i handlu oraz obycia towarzyskiego.
W Resku były jeszcze dwie szkoły. Szkoła Zawodowa o kierunku ślusarza dająca chłopcom pracę w fabryce i warsztatach kolejowych. Zajęcia odbywały się po południu w budynku szkoły podstawowej. Do Szkoły Rolniczej (w budynku dawnego GS i Banku przy ul. Wojska Polskiego) uczęszczały córki i synowie rolników. Dziewczęta uczyły się prowadzenia gospodarstwa domowego, gotowania, szycia, pielęgnacji zdrowia, uprawy warzyw i hodowli drobiu. Chłopcy - upraw polowych i hodowli zwierząt w gospodarstwie rolnym. Na wioskach były tylko 4-klasowe szkoły powszechne.
Resko mojej młodości było miastem o charakterze rolniczo-przemysłowo-rzemieślniczym. Znajdowały się tu urzędy, instytucje publiczne i kulturalne, magistrat, sąd powiatowy z aresztem, poczta, hotel, bank, szpital, apteka, dom pomocy społecznej, straż pożarna, przedszkole, 4 szkoły, fotograf, sala widowiskowo -taneczna, kościół ewangelicki, synagoga, dwa kina, kawiarnie i restauracje, kręgielnia oraz posterunek policji z dwoma policjantami. Znaczna liczba ludności miała zatrudnienie w Fabryce Maszyn Rolniczych wybudowanej przez Karla Sprengla, w warsztatach kolei wąskotorowych, w tartakach, gorzelni, mleczarni, rzeźni i w młynie wodnym. W mieście kwitł handel. Wokół rynku i w przyległych ulicach znajdowały się sklepy z różnymi towarami spożywczymi: pieczywem, wędlinami, kolonialnymi: z kawą, czekoladą i przyprawami, tabakowe i przemysłowe: manufaktury tekstylne z odzieżą i obuwiem, sklepy kuśnierskie, meblowe, sprzętu gospodarstwa domowego i rolniczego, ogrodniczy i motoryzacyjny oraz perfumerie, drogerie, jubilerskie i papiernicze. Dwie księgarnie były dobrze zaopatrzone w lektury szkolne, poradniki rolnicze, literaturę i tomiki poezji. Do 1935 roku w mieście była drukarnia i wydawano gazetę „Regenwalder Tages Blat”, w tłumaczeniu „Dziennik Reskowski”. Drukarnia została zamknięta przez władze polityczne, ponieważ właścicielem był człowiek, który nie zgadzał się z polityką państwa.
Resko pełniło również rolę usługową dla okolicznych gospodarstw rolnych i majątków ziemskich. Rozwijało się różnorodne rzemiosło. Była kuźnia, wozownia, trzy stolarnie, warsztaty rymarskie, szewskie, krawieckie, fryzjerskie, zegarmistrzowskie, piekarnie, rzeźnie. Naprawiano uszkodzone i wykonywano nowe przedmioty, sprzęty, meble, bryczki, wozy.
Mieszkańcy Regenwalde mieli się dobrze, wzajemnie się szanowali bez względu na wyznawaną religię - ewangelicką, katolicką i judaizm. Pracowali przez 6 dni w tygodniu, a w niedziele całymi rodzinami wspólnie odpoczywali. Spotykali się towarzysko na spacerach, chodzili do kina, na lody do kawiarni i do restauracji. Latem czynne były obiekty sportowo-rekreacyjne: kąpielisko nad rzeką w parku, strzelnica i korty tenisowe z pawilonem handlowym (ob. al. Wolności), plac sportowy z piwiarnią i kafejką (ob. ul. Olsztyńska). Wyjazdy na pikniki poza miasto dostarczały mieszkańcom wiele radości i przyjemności, co słychać było podczas wesołych powrotów do domów.
Moi rówieśnicy, podobnie jak dzisiejsza młodzież, często spotykali się w gronie koleżeńskim: niedzielne spacery wokół rynku, filmy w kinie i potańcówki w kawiarniach. Urządzałyśmy z koleżankami romantyczne spotkania w domach. Wspólnie czytałyśmy literaturę i recytowałyśmy poezje Goethego i Schillera. Do dziś pamiętam ulubione wiersze i znam na pamięć ich fragmenty. Ja lubiłam również rysować i malować, a koleżanki haftować i dziergać. Bardzo lubiłyśmy nasze długie rozmowy o życiu. Później przyszedł czas na spotkania w szerszym gronie z chłopcami.
Regenwalde znane było w całym regionie z tradycyjnych imprez i festynów. Atrakcją ich były występy dwóch orkiestr dętych, w których grali mieszkańcy Reska i okolic.
„Gilda Strzelców” - na Zielone Świątki Bractwo Kurkowe organizowało 3-dniowe zawody strzeleckie zakończone wyborem „króla strzelców”. Huczna zabawa dla uczestników i mieszkańców trwała do późnych godzin wieczornych.
Pod koniec września odbywał się co roku festyn - Jarmark Rozmaitości. Cały rynek i ulica Wojska Polskiego zastawione były straganami z różnymi towarami kupców. Dzieci najchętniej odwiedzały stoiska ze słodyczami i pamiątkami oraz boisko szkolne, na którym znajdowały się karuzele i strzelnice. Tam też były organizowane zabawy i konkursy. Dookoła było słychać przyjemny gwar i śmiech oraz muzykę orkiestr dętych. Długo wspominaliśmy festyn.
Znany w okolicy był reski koncert pieśni „Quempas - singen”. Odbywał się w pierwszy Dzień Bożego Narodzenia, w naszym kościele. Cztery grupy uczniów i czterech solistów pod kierunkiem organisty przez dwa miesiące przygotowywało się do niego. Udział w koncercie był naszym obowiązkiem, a zarazem dawał wielką satysfakcję dzieciom i rodzicom.
Latem odbywał się festyn z okazji Dnia Dziecka. Ulicami miasta maszerował kolorowy korowód dziecięcy przy dźwiękach orkiestry dętej i głośnych oklaskach mieszkańców. Następnie odbywały się gry i zabawy na boisku szkolnym. Jako dziecko bardzo lubiłam ten dzień w roku i z radością na niego czekałam. Pochody pierwszomajowe z festynem gromadziły mieszkańców na placu sportowym.
Radośnie obchodziliśmy nasze urodziny z podwieczorkami i tańcami. Pamiętam 19. urodziny mojej najstarszej siostry Hildegardy - 31 sierpnia 1939 r. Na przyjęciu było dużo gości, a wśród nich kilku zaproszonych młodych lotników, którzy byli świetnymi partnerami do tańca. Około godziny 22 przyszedł żołnierz i ogłosił im rozkaz powrotu do jednostki - lotniska w Makowiczkach (koło Płotów). Wszyscy goście ze smutkiem odprowadzili ich na rynek do samochodu. Lotnicy odjechali i nigdy więcej ich nie spotkaliśmy.
Następnego dnia, 1 września, usłyszeliśmy z radia, że wybuchła wojna. Wszyscy byliśmy przestraszeni, co dalej będzie się działo, jakie czeka nas jutro i jaka przyszłość. Mobilizacja powołała młodych mężczyzn i ojców do armii. Również z masarni mojego taty pracownicy poszli do wojska. W mieście zostały kobiety, dzieci i starsi.
W 1940 roku do rodzin zaczęły przychodzić telegramy z zawiadomieniem o poległych żołnierzach na wojnie - młodych mieszkańcach naszego Regenwalde. W mieście robiło się smutno i ponuro. Docierały również wiadomości o bombardowaniu na zachodzie w Nadrenii i ewakuacji dzieci z zagrożonych terenów. W 1941 roku moi rodzice przyjęli do domu trójkę dzieci (5, 10, 11 lat) z bombardowanego Bochum. Mieszkały razem z nami i opiekowaliśmy się nimi. Były smutne i tęskniły za swoimi rodzicami. Staraliśmy się je rozweselać. Po roku wróciły do swoich rodzin.
W 1943 roku do Reska przybyli uciekinierzy ze wschodu, z Prus i Łotwy. Moi rodzice przyjęli rodzinę z dwiema córkami. Mieszkali i żywili się u nas. Było im trudno się zaaklimatyzować, gdyż słabo mówili po niemiecku i stracili dorobek swojego życia.
Nieszczęścia wojny dotknęły również naszą rodzinę. W 1943 roku zmobilizowany został i poszedł na front mój 17-letni brat Wilhelm. Został ranny w nogę i w 1944 roku trafił do niewoli angielskiej. Wtedy cieszyliśmy się, że brat żyje i nie musi wracać na front. Moja siostra Hildegarda również została powołana do wojska w dziale łączności. Druga siostra - Gertruda w ciągu roku została żoną, matką i wdową. Ja cieszyłam się, że tato nie musiał iść na wojnę, ale wtedy nie wiedziałam, iż był już ciężko chory.
W 1942 roku do naszej masarni przysłano pracowników - jeńców wojennych - Francuzów i dwóch Polaków. Józef był ładnym i przystojnym młodym mężczyzną, ale Polakiem. Mój tato bardzo szanował jego fachową wiedzę i pracowitość. Józef był czeladnikiem, rzeźnik - masarz. A ja zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, oczywiście ze wzajemnością. Obydwoje wiedzieliśmy, że nasza niemiecko-polska miłość jest niebezpieczna i surowo zakazana przez władzę, co ogłaszano na obwieszczeniach dla ludności cywilnej. Musieliśmy ukrywać nasze uczucia, spojrzenia i gesty. Gdyby doniesiono na policję, to mojego przyszłego męża czekała śmierć przez powieszenie, a mnie obóz koncentracyjny.
Po śmierci mojego taty, w grudniu 1943 roku, mama musiała przejąć zarządzanie firmą. Józef pomagał jej w prowadzeniu masarni, ustalaniu receptur, zamówieniach i transporcie. Ja również otrzymałam więcej obowiązków. Cieszyliśmy się oboje, że częściej możemy spotykać się w pracy i na wyjazdach po zaopatrzenie. Mama była bardzo zajęta i nie zauważyła naszego uczucia. Pomimo ostrożności naszą miłość odkryła moja siostra Gertruda. Byłam szczęśliwa, że moja siostra mnie rozumiała i nie robiła mi wyrzutów. Prosiła tylko, abym była ostrożna.
Pierwsze polskie słowa, których nie trzeba mi było tłumaczyć, usłyszałam od mojego przyszłego męża - „Kocham Cię”. Moją odpowiedź „Ich liebe dich” Józef również szybko zrozumiał. Tak zaczęliśmy się wzajemnie uczyć słów polskich i niemieckich - tak rozkwitała nasza miłość.
W 1944 roku zmarł ojciec Józefa. Wówczas ja bardzo prosiłam mamę o załatwienie zezwolenia na jego wyjazd do domu na pogrzeb ojca (okolice Starogardu Gdańskiego). Pomimo ogromnych trudności i niebezpieczeństwa mamie udało się uzyskać z policji takie zezwolenie. Niecierpliwie i ze strachem czekaliśmy - czy wróci. Gdy Józef powrócił do Reska, dla nas stało się jasne, że jest uczciwym, odpowiedzialnym człowiekiem. Wtedy został przyjęty do rodziny i zostaliśmy narzeczonymi. Wieczorami mogliśmy się spotykać u nas w domu przy szczelnie zasłoniętych oknach i w tajemnicy przed obcymi ludźmi.
Wkrótce zaczęły przychodzić coraz straszniejsze wiadomości ze zbliżającego się frontu. Do Reska przywieziono pierwszych rannych żołnierzy. W szpitalu nie można ich było pomieścić, dlatego też w budynku szkoły podstawowej zorganizowano szpital polowy. Pierwsze czołgi i wojsko radzieckie przyjechało do Reska 3 marca 1945 roku. Niemiecka ludność musiała uciekać do pobliskich lasów i na wioski. W budynku poczty koło naszego domu zakwaterowano sztab wojskowy. Józef ukrył nas - mamę, mnie i siostrę z synkiem w kryjówce na strychu. Po trzech dniach, gdy w mieście wybuchł pożar i palił się budynek poczty, musieliśmy uciekać do lasu
w kierunku Lubienia. Za nami strzelali żołnierze radzieccy, ale udało się nam bezpiecznie dotrzeć do znajomych na wieś. Opatrzność nas uratowała. Noc spędziliśmy w stodole razem z innymi uciekinierami z miasta. Rano w przebraniu starej kobiety znów uciekałam przed żołnierzami. Pomogła mi polska rodzina i zabrała na miejsce zbiórki Polaków, którzy w czasie wojny przebywali na robotach w Resku i okolicy. Tu spotkałam mojego narzeczonego i poczułam się już bezpieczna. Oboje bardzo ucieszyliśmy się ze spotkania. Ponieważ powrót do Reska był niemożliwy, udaliśmy się do jego rodziny w kierunku Starogardu Gdańskiego. Problem jednak był ze mną - Niemka, nie ma dokumentów i nie zna języka polskiego. Decyzja Józefa była konkretna: "Helenko, będziesz udawać niemowę, Polkę powracającą z przymusowych robót, a dokumenty zgubiłaś". Podróżowaliśmy 14 dni, głównie pieszo, trochę furmankami, raz nawet pociągiem. Po drodze kontrolowało nas wojsko. Trudno było udawać głuchą i niemowę. Pamiętam, raz nawet usłyszałam od rosyjskiego żołnierza komplement -"niemowa i taka ładna" i przepuścił mnie.
Szczęśliwie dotarliśmy do wioski w Borach Tucholskich, gdzie mieszkała rodzina Józefa. Zostałam serdecznie przyjęta jako jego narzeczona. Po wsi rozeszła się wiadomość, że Józef wrócił z robót z narzeczoną niemową. Po kilku dniach do domu przyszło NKWD, zostałam aresztowana i przewieziona do więzienia w mieście. Mój narzeczony przyszedł za mną i noc spędziliśmy w tym samym więzieniu, ale w innych celach. Rano kilkakrotnie nas przesłuchiwano. Józef stanowczo opowiadał ustaloną wersję, że jestem Polką, zgubiłam dokumenty, wracam z robót, jestem niemową i jego narzeczoną. A ja dobrze grałam rolę głuchoniemej. I stał się cud, znów opatrzność mnie uratowała. Podczas rewizji znaleziono w kieszeni mojego płaszcza różaniec, który szwagierka Józefa wsunęła mi przy wyjściu z domu. Wówczas, radziecki oficer przesłuchujący, uznał mnie za katoliczkę. Około południa wypuszczono nas z więzienia. Oboje wolni i szczęśliwi lecieliśmy jak na skrzydłach do wioski, do rodziny Józefa. Wkrótce było święto Wielkanocy. Cała rodzina przyszłego męża i ja dziękowaliśmy w kościele za ocalenie nas. Śniadanie Wielkanocne, składające się z chleba, masła i dwóch jajek, spożywaliśmy jak wspaniałą ucztę.
W czerwcu wróciliśmy do Reska. Spotkaliśmy moją mamę, babcię i siostrę z synkiem. Życie w mieście powoli się układało. Napływali osadnicy z różnych stron Polski. Otwierano warsztaty i sklepy. Moja rodzina musiała podjąć ważną decyzję o przyszłości. We wrześniu mama postanowiła - zostajemy w Resku, tu gdzie od XVI wieku mieszkali nasi przodkowie. Z tej decyzji najbardziej cieszyliśmy się my - ja i Józef. Rozpoczęliśmy starania o zezwolenie na zawarcie związku małżeńskiego. Uzyskaliśmy je 19 grudnia 1945 roku, a ślub cywilny zawarliśmy następnego dnia w magistracie. Nasz ślub kościelny odbył się 30 grudnia 1945 roku w kościele
w Resku. W tym dniu przyjęłam również chrzest i pierwszą komunię w obrządku katolickim. Radość nasza była ogromna, że skończyły się problemy.
Zamieszkaliśmy w domu mojej mamy przy ulicy Rynek 15. Otrzymaliśmy pracę - mąż uruchomił masarnię i sklep mięsny, został kierownikiem. Ja prowadziłam księgowość. Z pomocą męża zaczęłam uczyć się języka, historii, kultury i tradycji polskiej. Poznawałam moją Ojczyznę
w nowych granicach państwowych oraz wielu dobrych i przyjaznych mi ludzi. Wychowaliśmy
3 córki Beatę, Sabinę, Monikę i syna Tomasza, który w wieku 25 lat zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Wszystkie lata wspólnie przeżyte z mężem były wspaniałe i tak szybko minęły.
Z mężem doskonale się rozumieliśmy i szanowaliśmy. Nasza wielka miłość przeszła wszystkie próby. Od 1980 roku jestem wdową. Mam wspaniałe 3 córki, które się mną opiekują
i bardzo o mnie dbają - za to codziennie dziękuję Panu Bogu. Dziś cieszę się sukcesami moich
3 wnuków, doczekałam się 3 prawnuków. Z perspektywy przeżytych lat cieszę się, że mieszkam
w moim ukochanym Regenwalde - Resku. Zawsze ufałam i wierzyłam w ludzi, wiele mi w życiu pomogli, a ja starałam się im odwzajemniać.
Helena Dutkiewicz i jej córki, znając język niemiecki, zawsze chętnie służą pomocą
w tłumaczeniu korespondencji i bezpośrednich kontaktów władz szkół oraz ratusza
z delegacjami zagranicznymi.