(GRYFICE) Szkolne Koło Miłośników Ziemi Gryfickiej w Gimnazjum nr 1 w Gryficach, pod opieką Pana Jacka Lwa, przedstawia czytelnikom Gazety Gryfickiej kolejny fragment naszej wspólnej historii. W obecnym wydaniu pragniemy przedstawić historię Pani Zofii Borek, z domu Falarczyk, (prywatnie mojej prababci).
Zofia Borek, z domu Falarczyk, urodziła się 30 października 1929 roku w Działdowie nad Wisłą. Jej mama (Franciszka) zajmowała się domem, a tata prowadził sklep mięsny. Miała czwórkę rodzeństwa; dwóch braci i dwie siostry. Zosia niedługo mogła cieszyć się obecnością taty, ponieważ kiedy miała trzy lata, tata nagle zmarł. Od tej pory mama Zosi musiała radzić sobie sama z trudem utrzymania i wychowania piątki dzieci. Rodzina Zosi mogła liczyć na pomoc dziadków i dalszej rodziny.
Pierwsze lata swojego dzieciństwa Zofia wspomina jako beztroskie, ale też pełne różnych obowiązków związanych z opieką nad młodszym rodzeństwem. Mówi o sobie, że była niesfornym i ciekawym świata dzieckiem, które nie mogło długo usiedzieć w jednym miejscu.
Kiedy miała dziesięć lat wybuchła II wojna światowa i beztroskie dzieciństwo skończyło się raz na zawsze. W życie niespełna dziesięcioletniej dziewczynki wkroczył strach, śmierć i niepewność dalszego losu jej i całej rodziny.
Kiedy Niemcy wkroczyli na teren Polski, w Działdowie, jak i w całym kraju, wybuchł popłoch. Ludzie zaczęli uciekać przed wojskiem niemieckim. Wszyscy chcieli przedostać się na drugi brzeg Wisły. Zabierali ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy, zostawiając cały swój dobytek. Tłumy Polaków uciekały przed siebie, byle dalej od Niemców. To wtedy po raz pierwszy Zosia zobaczyła śmierć niewinnych ludzi, którzy ginęli od niemieckich bomb. Rodzinie Zosi udało się przedostać na drugą stronę Wisły, pomimo tego, że niemieckie wojsko ostrzeliwało teren położony przy moście. Most ten został wysadzony przez wojsko polskie, by powstrzymać marsz agresora.
Ludzie, którzy przeszli przez Wisłę, głodowali, nie mieli gdzie spać. Ludność mieszkająca na tamtym terenie pomagała im jak tylko mogła, a to udzielając schronienia w stodołach lub dzieląc się z nimi jedzeniem. Wtedy Zosia po raz pierwszy doświadczyła na własnej skórze, czym jest głód. Mama Zosi, tak jak inne matki, gotowała dzieciom zupę z pokrzyw, o chlebie można było tylko pomarzyć. Rarytasem były wtedy gotowane ziemniaki, które cudem udawało się zdobyć.
W tym czasie Zofia przekonała się też, że nie wszyscy Niemcy są źli. Pewnego popołudnia, podczas ich tułaczki, podjechał do nich motocyklem niemiecki oficer, który zapytał skąd są i co tu robią. Mama Zosi opowiedziała mu po niemiecku całą ich historię. Znała język niemiecki, ponieważ chodziła do niemieckiej szkoły. Powiedziała, że są z Działdowa i uciekają przed Niemcami. Na co niemiecki oficer odpowiedział, że oni nie zabijają cywilów, tylko szukają polskiego wojska. Kazał im wracać do Działdowa, ale najpierw dał im kartkę i powiedział, żeby poszli do kuchni, to dostaną tam konserwy. Rodzina Zosi udała się do kuchni polowej niemieckiego wojska i dostała tam konserwy. Z zapasem jedzenia udali się w drogę powrotną do domu. Kiedy dotarli do brzegu Wisły zaczęli się obawiać, że konserwy mogą być zatrute. Ich obawy potwierdzali inni Polacy, którzy nie wierzyli w dobre intencje niemieckiego żołnierza. Lecz byli tak głodni, że postanowili poświęcić jedną konserwę i dali ją psu. Obserwowali psa, a kiedy stwierdzili, że pies zjadł i nic mu nie jest, też zaczęli je jeść.
Mama Zosi postanowiła zostawić sobie kilka konserw a resztą podzielili się z rodzinami, które miały małe dzieci. Konserw nie starczyło na długo, a głód doskwierał coraz mocniej, więc Franciszka gotowała swoim dzieciom zupę z trawy i pokrzyw. Każdego dnia przyjeżdżał niemiecki oficer, który pytał: Skąd są i co tu robią? Mama Zosi zawsze mówiła, że uciekali przed Niemcami. Oficer powtarzał, żeby wracali do domów, a Franciszka mówiła, że nie mają jak, bo most jest zbombardowany. Na co niemiecki żołnierz odpowiadał, że to nie ich wina i powinni mieć pretensje do polskiego wojska.
Pewnego dnia los uśmiechnął się do rodziny Zosi i z niemieckiego promu, który przepływał przez Wisłę osunął się samochód i wypadł z niego zapas chleba. Kiedy ludzie to zobaczyli, to zaczęli ten chleb wyławiać z wody. Z wyłowionego chleba Frania Falarczyk gotowała zupę chlebową.
Pewnego dnia Zosia i jej starsza siostra Agnieszka, w domu nazywana Nadzią, siedziały nad brzegiem Wisły i śpiewały polskie piosenki. W tym czasie do brzegu przycumowały dwa statki. Dziewczyny niewiele myśląc wsiadły na jeden z nich i zaczęły śpiewać; na koniec zaśpiewały „Mazurka Dąbrowskiego” i zeszły ze statku. Nie wiedziały, że pomiędzy statkami, na pontonie, śpi niemiecki żołnierz. Jakiś czas później do ich matki przyszedł niemiecki oficer, który zapytał, które dziewczyny śpiewały na statku. Mama Zosi powiedziała, że jej córki. Wtedy powiedział, że może przetransportować ich na drugi brzeg Wisły, jeśli Nadzia będzie im śpiewać przez całą drogę. Franciszka zgodziła się i wsiedli na prom. Ze sobą wzięli kuzynkę Zosi oraz kilka rodzin z małymi dziećmi.
Kiedy byli na środku rzeki niemiecki oficer zapytał: Co oni by zrobili, jeżeli wszystkich wrzuciliby do wody? Mama Zosi powiedziała, że nie zrobiliby tego, ponieważ słowo niemieckiego oficera jest więcej warte, niż worek złota, bo tak ją uczyli w szkole. Oczywiście niemiecki oficer zgodził się z tym i przewiózł ich bezpiecznie na drugi brzeg. Tam od żołnierzy niemieckich dostali dwa pszenne chleby na drogę.
Podczas powrotu do domu zatrzymali się we wsi, w której stacjonował oddział polskiego wojska. Kiedy tam przebywali, nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły bombardować wioskę. Zosia z rodziną schowała się pod wielką gruszą i wraz z ludźmi modlili się, aby Bóg ich uratował. Samoloty latały tak nisko, że łamały gałęzie drzew, a niemieccy żołnierze wychylali się z samolotów i strzelali z karabinów maszynowych. Po bombardowaniu Zosia wraz z rodziną ruszyła w dalszą drogę do domu. Gdy dotarli do Działdowa okazało się, że dom został ograbiony i nic w nim nie zostało. Mama Zosi prosiła sąsiadów o pomoc i w miarę swoich możliwości ludzie okazywali pomoc wdowie z pięciorgiem dzieci.
Franciszka po powrocie do Działdowa pracowała w żłobku, w pralni. Żyło im się ciężko. To na Zosi spoczywał ciężar opieki nad młodszym rodzeństwem, to ona biegała z kartkami żywnościowymi i załatwiała przydział żywności. Musiała nauczyć się rozmawiać po niemiecku, ponieważ sytuacja ją do tego zmusiła. Rodzina Falarczyków mieszkała na strychu kamienicy, w której na parterze mieszkał niemiecki żołnierz, który pilnował składów węgla. Początkowo Zosia bardzo się go bała i była bardzo wrogo do niego nastawiona. Okazało się jednak, że jest on bardzo dobrym człowiekiem i kiedy nikogo oprócz niego nie było na bocznicy kolejowej, na której stały wagony z węglem, wołał Zosię i kazał jej brać trochę węgla, aby mieli się czym ogrzewać podczas zimy.
W 1942 roku najstarszą siostrę Zosi, Nadzię, wywieziono na roboty do Niemiec, do Królewca, gdzie pracowała w fabryce amunicji. W Działdowie rodzina Falarczyków mieszkała do 1943 roku. W 1944 roku cała rodzina została wywieziona w wagonach bydlęcych do Cerkwicy, do majątku, w którym Franciszka Falarczyk pracowała w kuchni. Mieszkali nad stajnią w jednym pokoju bez ogrzewania. Obok w drugim pokoju mieszkali Francuzi. W 1944 roku zima była bardzo sroga. Zosia zapamiętała ją, ponieważ raz w tygodniu wraz ze swoim młodszym bratem wstawali o czwartej rano, aby dotrzeć na kolejkę, którą jechali do Trzebiatowa, gdzie znajdował się sklep spożywczy. Wstawali tak wcześnie, ponieważ kiedy szli do stacji kolejowej, to zapadali się w śniegu prawie po pas.
Każdego wieczora rodzina Zosi szła do Francuzów, którzy tak jak oni mieszkali w majątku niemieckiej hrabiny w Cerkwicy, ponieważ w ich pokoju znajdował się piec, przy którym mogli się ogrzać. Pewnego zimowego dnia Zosia gotowała ziemniaki i poparzyła się. Jeden z Francuzów, który dostawał paczki z czerwonego krzyża, przychodził do Zofii i smarował jej oparzenia maściami i zmieniał opatrunki, dbał żeby rany się zagoiły. Hrabina, do której należał majątek, była bardo dobrą osobą i na swój sposób dbała o nich. Opuszczając swoją posiadłość w 1945 roku, przez jednego ze swoich służących przekazała mamie Zosi, żeby ta, jak oni wyjadą, wzięła sobie jedzenie z ich spiżarni i schowała się z dziećmi nad oborą. Zrobiła tak dlatego, że obawiała się, że kiedy przyjdą Rosjanie, to splądrują wszystko i zabiorą całe jedzenie. Kiedy główna ofensywa szła zdobywać Kołobrzeg, hrabina zabrała ze sobą wszystkich swoich niemieckich pracowników i opuściła swoją posiadłość w Cerkwicy.
Po wkroczeniu do Cerkwicy wojsk radzieckich Zosia wraz z rodziną miała piętnaście minut na opuszczenie majątku. Z Cerkwicy przeszli do Przybiernówka, a stamtąd do Gryfic. W Gryficach dostali od polskiego wojska dwa konie i chcieli wracać do Działdowa, ale nie zezwolono im na to. Zamieszkali więc w majątku w Brojcach. Tam żyło im się w miarę dobrze. Początkowo nie narzekali na brak jedzenia. Oprócz rodzin polskich w Brojcach mieszkały również rodziny niemieckie, które nie zdążyły opuścić tych terenów. Wśród tych rodzin niemieckich był piekarz, który piekł wspaniałe torty i nieraz Zosi udało się tego tortu spróbować. Od wojska polskiego rodzina Falarczyków oprócz koni dostała również psa, suczkę o imieniu Cota. To Cota przez pewien okres życia Zosi stała się głównym żywicielem rodziny, ponieważ polowała na sarny i przynosiła je pod drzwi domu Falarczyków. Zosia ten okres swojego życia wspomina w ten sposób, że często w ich domu brakowało chleba, ale mięsa z sarny nigdy, po prostu mieli oni Cotę kłusowniczkę, która dbała o nich. Po pewnym czasie Cotę zabrała im milicja i zamknęła na komendzie. Od tej pory Cota miała być milicyjnym psem, ale ona ciągle z komendy uciekała i wracała do domu Zosi. W końcu milicja zarekwirowała Cotę i wywiozła gdzieś dalej i pies już do nich nie wrócił.
Zosia z mamą i rodzeństwem mieszkali w Brojcach do 1947 roku. Mogli zostać w Brojcach, gdzie mogli dostać kawałek ziemi do uprawy, lecz postanowili pojechać go Gryfic i tam zamieszkać. Zamieszkali na ulicy Żywieckiego, później ulica ta nosiła nazwę Stalina, a teraz Niepodległości. Zofia zaczęła pracę w cukrowni, kiedy miała niecałe osiemnaście lat. Mama Zosi zajmowała się domem. Bracia Zosi również podjęli pracę na terenie Gryfic, najmłodsza siostra Urszula postanowiła się uczyć i została pielęgniarką. Swoje losy rodzina postanowiła związać z Gryficami. Uznali że tu jest ich miejsce i tu pozostaną.
Na jednej z zabaw organizowanych w Cukrowni Zosia poznała Antoniego Borka, za którego w 1950 roku wyszła za mąż. Mąż Zofii był żołnierzem i pracował w WKU, ponieważ bardzo ładnie pisał. Zosia nadal pracowała w gryfickiej cukrowni. Po pewnym czasie mąż Zosi podjął pracę w biurze zakładów mięsnych, był tam księgowym. Rok po ślubie na świat przyszedł ich pierwszy syn Ryszard, później urodziła się córka Alicja i syn Roman.
W 1957 roku Zosia z rodziną i mamą przeprowadzili się na ulicę Kościuszki. Zosia po urodzeniu dzieci zajmowała się domem. Kiedy wychowała dzieci poszła do pracy w biurze zakładu mięsnego „Agryf”. Rodzeństwo Zosi również osiedliło się na ziemi Gryfickiej.
Jeden z braci Zofii był rzeźbiarzem. Wykonał posąg Trzygłowa przy skręcie do wsi Baszewice i Trzygłów. Franciszka mieszkała wraz z Zosią. Zmarła w 1978 roku. Mąż Zofii Antoni zmarł w 1981. Zofia obecnie mieszka na ulicy Kościuszki. Niestety reszta rodzeństwa Zofii nie żyje. Zofia ma trojkę dzieci, szóstkę wnuków i czwórkę prawnuków.
Foto: Zosia z mamą Franciszką i siostrą Nadzią.
Karolina Białek – klasa II A Gimnazjum nr 1 w Gryficach