(ŁOBEZ) Aleksandra Kaczyńska, z domu Łapuć, urodziła się 12 kwietnia 1935 roku w Grabowie w gm. Bakszty pow. Wołożyn, woj. Nowogródzkie, nad Berezyną. Jest córką Zofii Łapuć z domu Lewkiewicz ur. w 1907 roku i Mikołaja Łapuć urodzonego w 1905 roku.
Po aresztowaniu Mikołaja Łapcia w 1939 roku jego losy są nieznane. Wywieziono go do więzienia w Wołożynie i tam ślad po nim zaginął. Przed wojną był miejscowym działaczem polityczno-społecznym, podoficerem rezerwy, odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.
14 kwietnia 1940 r. w nocy przyszło NKWD po jej mamę Zofię, dwóch braci Tadeusza Teodora (ur.1932 r.) i Józefa (1936) oraz siostrę Halinę (1940) i wywieziono ich do Kazachstanu, do pawłodarskiej obłasti, rejon kujbyszewski, sowchoz s/z Czkałowa. Tam w 1943 roku zmarł jej młodszy brat Józek. Na Syberię zostali wywiezieni jako rodzina wojskowa.
Dom rodzinny
- Mieszkaliśmy w Grabowie nad Berezyną. Nasz dom i ziemia to były ziemie Lewkiewiczów – mamy. Mieliśmy około 15 hektarów. Mamy ojciec, Konrad Lewkiewicz, przed I wojną światową wybudował duży dom, kryty gontem, był dość okazały. Podczas I wojny światowej zostały zburzone wszystkie domy, został tylko jeden – pod lasem. Na tych miejscach na ogrodach wybudowali tzw. blindaże, to znaczy schrony. Były na każdym ogrodzie. Po wojnie nasz tato przyszedł do Grabowa, bo urodzony był w Pacewiczach. Jego ojciec był retmanem. Prowadził flisaków podczas spływu drewna Niemnem do morza. Dość młodo umarł. Babcia drugi raz wyszła za mąż. Tato miał przyrodnią siostrę. Zamieszkały niedaleko taty.
Podczas I wojny światowej w domu Lewkiewiczów w zależności od wojsk był sztab – raz niemiecki, raz rosyjski. Nie robili im krzywdy. Mama wspominała, że adiutant gotował i podawał wszystko na srebrnej tacy. Wspominała, że ją jako kilkuletnie dziecko brali na kolana i dawali jej cukier i cukierki. Gdy wojska odchodziły, wszystko zaczęło płonąć i wtedy też spłonął ich dom. Po wojnie dziadek Konrad Lewkiewicz zbudował już mały dom, pozostawiając fundament z myślą, że później odbuduje całość. Nie miał synów, tylko córki. Mamy młodsza siostra zmarła, zostały tylko z przyrodnią siostrą Marysią. Miała jeszcze dwie dorosłe siostry.
Konrad Lewkiewicz miał brata Konstantego i Maksyma. Konstanty wyjechał do Omska i ożenił się z Rosjanką – fabrykantką. Później zabrał dwie dorosłe siostry mamy. Konstanty zabrał je do siebie, do kantoru do pracy. Mama miała siedem lat, a one 16-18. Pisały listy łącznie z bratem ojca. Raz przyjechała do nas żona Konstantego z synkiem. Przywiozła cały kufer zabawek, ale nie mogła nic jeść, na wsi trudno było jej się poruszać w sukniach, szybko wyjechała. Po rewolucji urwała się korespondencja. Później zginął młodszy brat dziadka – Maksym. Był oficerem w wojsku rosyjskim – tam był przecież zabór. Był bardzo wysportowany. Miał 25 lat. Miał być chrzestnym po drugiej stronie Berezyny, a już wtedy były puszczone tamtędy zasieki, podłączone pod prąd. Jak było coś potrzeba, to czekano aż otworzą bramę. A on wraz niektórymi przeskakiwał przez ogrodzenie. W tym dniu, kiedy miał być chrzest, przeskakiwał wraz z kolegą. Spadł i zginął. Mama opowiadała, że gdy zobaczyła jak leżał w trumnie, to wyglądał jakby spał. Nie widać było żadnych obrażeń, jego kolega natomiast był cały czarny, spalony. Mama miała już około 10 lat, trwała wtedy wojna. Ojciec mamy zmarł dosyć szybko, bo w wieku około 50 lat. Mama została sierotą z macochą i przyrodnią siostrą Marysią. Marysia odprowadzała nas, gdy nas wywozili.
Gdy tato przyszedł do Grabowa, to zaczął bardzo dużo działać. Był człowiekiem, który lubił bardzo dużo czytać. Tam był zwyczaj, że przywoziło się biblioteczkę do domu, po przeczytaniu odwoziło się. Mama wspominała, że potrafił całą noc czytać. Zaprowadzał porządek – zawsze mówił: „gdy zbudujemy Polskę, to zobaczysz, jaka ona będzie”. Mama podpowiadała, aby nigdzie nie zapisywał się, bo już raz nasza rodzina została zdziesiątkowana. Odpowiadał, że trzeba działać, bo trzeba tworzyć. Mówił, że później zbudują dom, bo ten, w którym mieszkali, był mały. Zdążył jednak tylko zbudować budynki gospodarcze. Gdy go aresztowano, to nawet jeszcze drzwi nie były zawieszone. Zawiesili je sąsiedzi, którym wcześniej pomagał.
Na początku wieś nie akceptowała go, bo był inny, zawsze zadbany i dużo czytał. Nawet gdy trzeba było iść w pole, gdy były sianokosy, to wolał, aby mama pilnowała dzieci, a on zapłaci ludziom, żeby pracowali w polu. Nawet ludzie mówili, że zamiast płacić 50 gr, to płacił 1 zł. Mówili, że do Mikołaja warto iść, bo on zapłaci dobrze. Po ścięciu i związaniu sprzedawał, bo twierdził, że nie ma czasu na przędzenie. Był nowoczesny.
Miał złoty krzyż zasługi od Piłsudskiego, dyplom. Tylko tak to schował, że jak przyszli go aresztować, to nie znaleźli. W 1939 roku ukrył się za Wołożynem, za Berezyną, u ciotki. W ukryciu był chyba 2 tygodnie. Czuł, że będą go ścigać. Gdy były wybory wrócił i poszedł pomagać. Wszystko było dobrze, wybory zostały dokonane.
4 października przyszli i aresztowali ojca
Ojca aresztowali w biały dzień i wywieźli do Wołożyna. Oskarżono go, że jest wyzyskiwaczem. Tych powodów było dużo. W związku z tym ludzie napisali petycję, pod którą podpisało się bardzo dużo osób, że owszem, pracowali u niego na gospodarstwie, ale za wszystko płacił i nie wyzyskiwał. Po kilku dniach wrócił. W tym czasie jednak, gdy tato przyszedł do domu, mama była w Wołożynie. Wzięła bryczkę i pojechała go odwiedzić. Ja byłam w tym czasie u babci, która mieszkała obok nas. Zobaczyłam w oknie brodatego człowieka, nie poznałam ojca. Pobiegłam do babci i powiedziałam, że jakiś dziad jest w domu. W tym czasie jednak tato ogolił się. Poszłyśmy z babcią i wtedy poznałam go i spytałam – „a gdzie dziad?” Powiedział, że wrócił, ale sam nie wie dlaczego.
Nie wiem jednak, ile czasu minęło, tydzień, może dwa, gdy przyszło dwóch rozrabiaków z naszej wsi i wzięli ze sobą enkawudzistę, aby aresztować ojca drugi raz. Weszli do domu i spytali, gdzie ma pistolet? On tylko powiedział: „Zosia, jest tak schowany, że nie znajdą”. Kazali podnieść ojcu ręce do góry, a on: „przed wami nie będę podnosił, jak chcecie, to strzelajcie”. Najbardziej to ci dwaj rozmawiali, a nie enkawudzista. Mówili: „A pamiętasz, jak trzeba było kominy poprawiać, trotuary?”, bo z desek chodniki były, a tato był sołtysem. „Trzeba było różne rzeczy robić, to teraz masz za to.” I aresztowali go.
Ojciec zaginął bez śladu
I wtedy ślad po nim zaginął. Jest taki Onoszko w Gdańsku, którego tatę też aresztowali, trzymali kilka tygodni. On też sybirak. Opowiadał mi, jak obserwował więźniów przez szparę w ogrodzeniu. Patrzył gdzie jego tata idzie, jego ojciec czuł, że tam będzie, wyprowadzali więźniów na plac i chodzili. Nie pamięta dokładnie, ale chyba pod koniec października poszedł znów i zobaczył, że nie wyprowadzili więźniów. Chodził potem codziennie, ale nie było ich już.
Jego tata wrócił, a nasz zaginął. Po wojnie dużo pisaliśmy, poszukiwaliśmy. Był taki pan, mieszkał w Londynie, chciał nas nawet zabrać do siebie. Napisał, że byli razem z ojcem pod Monte Casino i ojciec mówił, że miał czworo dzieci. Ja mu odruchowo napisałam, że nas jest troje, a przecież Józik zmarł na Syberii. Później wrócił pan Biczel, który mieszka w Rynowie. Pan Biczel wrócił od Andersa i mówił, że nasz tata z nim szedł razem. Powiedział do taty - jedź ze mną do mojej rodziny, a tato odpowiedział: „Po co? Moi wszyscy zginęli przeze mnie, a ja nie chcę już nigdzie jechać.” Dzisiaj inaczej rozmawiałabym, ale wtedy... Powiedział, że był w sanitarnej kolumnie, bo był felczerem. A nasz tato służył w wcześniej w ułanach w Poznaniu, to szedł w kolumnie konnej. On nawet najgorszego konia ujeździł. Powiedział, że jak szli, to sanitarka jechała z tyłu, a kawalerzyści z przodu, to nie wie co się stało, wtedy zgubili się. Nie mogę brać tego pod uwagę jako prawdy, co innego, gdyby były potwierdzenia na piśmie, w dokumentach.
Pamiętam, że zawsze mieliśmy pięknego konia. Później tato kupił chabetę, która nas woziła. Mama mogła go zaprząc, bo do tamtego to nie podeszła. On już wiedział wszystko, bo radia słuchał. Wiedział, że wojna będzie, to przygotowywał się. Mama spytała nawet: co ty sprzedajesz takiego ulubionego konia? A on odpowiedział tylko, że przyda się spokojny.
Po wojnie był taki pan Czernik, który przychodził do pani Biczel. On zaczął opowiadać, że razem w więzieniu siedzieli, ale tato bardzo się stawiał. Z czegoś sobie zrobił i przypiął orła. Strażnik mówił, aby zabierał swoją kuricę, a tato odpowiadał, aby strażnik zabierał swoją gwiazdę. Miał szczęście, bo lekarz mówił, że tato jest chory, nerwowy i jakoś go ratował. Dochodziło do tego, że nie jadł nic, zaczął puchnąć, więc Leja, z którym jest nawet na zdjęciu zrobionym przed wojną, mówił tak: „jedz, bo jak nie będziesz jadł i wrócisz, to cię nawet rodzina nie będzie chciała.” Leja później został rozstrzelany. Czymś parzyli swoje ubrania, okazało się, że spaliły się, to bez koszuli chodzili. Później przyszedł jakiś Żyd, to rozdzielili buty, ubrania, dostał koszulę. To wyrzucił ją i powiedział, że nie będzie kogoś ograbiał.
Po powrocie z Syberii zaczęłam pisać i do Londynu i do Ameryki, ale nie było żadnych informacji. Na więzieniu ślad się urywa. Dowiedzieliśmy się, że nasz ojciec nie otrzymał od nas ani jednego listu, choć wysyłaliśmy. My od niego też nie dostaliśmy. Okazało się, że ten, który aresztował naszego ojca, był wtedy naczelnikiem poczty. Gdy tylko list przyszedł do babci, to on nie przepuszczał ani jednego. Mikołaj ani jednego listu nie otrzymał. On nie wiedział, gdzie my zostaliśmy wywiezieni. Pisał więc listy do nas i nie wiedział, co się z nami stało, nie było odpowiedzi i dlatego mówił do swoich współwięźniów – że na pewno przez niego wszyscy zginęli. Mówił: „Mama zmarła, dzieci pomarły albo w domu dziecka, rodzina zginęła, to nie chcę już nic.” A my żyliśmy.
Tatę stale poszukiwaliśmy, bo to jest dziwne – był człowiek i nie ma, zaginął bez wieści. Za mało mam danych o nim. Napisałam też do republiki Białoruskiej i też odpowiedziano, że nie istnieje. To nie tylko my jedni.
Otwierać!!!
Zapukali nad ranem, 13 kwietnia. Weszli. Było ich dwóch – jeden oficer, drugi zwykły żołnierz. Usiedli przy stole. Mama miała dziecko na ręku. Poszła oglądać swój dobytek: krowy, konie itd. I tak chodziła. Żołnierz zwrócił na to uwagę oficerowi, a ten odparł, że matka od dzieci nie ucieknie. Siedział i dał nam kostki cukru. Jeszcze brat powiedział, że to dobrze, że jeszcze jest cukier, bo od października byliśmy bez ojca i było już ciężko. Zaczęło się już widno robić, gdy przyszła babcia i sąsiadki. Oficer nic nie robił, tylko siedział. Przyszły kobiety i zaczęły pakować do worków, wszystko, co się dało. Została zabrana ojca czapka ułańska, pas ułański, zegarek, oficerki – wrzucone do worka i nasze rzeczy. Pranie, które wtedy wisiało, dosłała nam babcia. Pamiętam nawet splecioną cebulę pod pułapem. Kobiety patrzyły na nią i zastanawiały się czy pakować ją, czy nie, a ten krasnoarmijca powiedział: – bierzcie, tam wszystko wam się przyda.
Przyszły trzy kobiety z maślnicami i masło biły, bo było bardzo dużo śmietany, mama nic nie robiła, tylko siedziała z dzieckiem. Gdy zabrali ojca do więzienia była strasznie załamana. Kobiety zrobiły masło i też zapakowały. Mieliśmy również wędliny. Część mięsa zapakowano do worka, a najlepsze: szynkę, polędwicę, to zapakowały do koszyka. Wszystko składano na wóz. Naładowali, co się dało. Około południa ruszyliśmy do Juraciszek, tam była stacja na trasie Białystok - Grodno - Mołodeczno - Juraciszki - Horoćki - Mołodeczno. Do Juraciszek nie było daleko, tam chodziły do starszych klas dzieci do szkoły.
Tam nas załadowali do bydlęcych wagonów, przygotowane były prycze, zwykłe deski położone od ściany do ściany, na górze małe okienko, przecież to wagony towarowe. Nie wiem, ile osób było w wagonie, byłam za mała, ale chyba powyżej 30. Nie mieliśmy piecyka, to był już kwiecień, było ciepło. Jak pociąg zatrzymał się, to wszyscy biegli pod wagon, za potrzebą. Początkowo każdy się krępował, nawet dzieci, a później to pod wagonem jak kaczki wszyscy siedzieli. Pilnowali nas, żeby nikt nie uciekł.
Jechaliśmy dość długo i zawieziono nas na tzw. fermę (kołchoz) nr 1rejon kujbyszewski, później został zmieniony na krasnokucki, pawłodarski obłast. Cdn. MM
Może by kogoś zainteresowały tragiczne losy ludzi bez pieniędzy ludzi głodnych bezdomnych nie mających warunków normalnych bo nie zawsze oznacza chcieć to móc. A w tamtych czasach trwała wojna i każdy miał jakieś przeżycia. A teraz żyje się czasem teraźniejszym i każdy jest zabiegany za pracą, po za tym jak tu można interesować się historią narodu skoro kraj nie zapewnia człowiekowi godnego losu i przyszłości.
No własnie padło pytanie "kogo to obchodzi". Młodsi chowani na Wołoszańskim nie przyjmują do siebie wspomnień typu "ocalić od zapomnienia". Nie znam się na słowie pisanym i pisaniu artykułów w ogóle ale może warto by wziąć przykład i zastanowić się nad ciekawszą formą przedstawiania takich wspomnień. Nie zachęcam do rżnięcia żywcem stylu ale o pomyśleniu nad formą Przykład:
http://blogbiszopa.pl/
~
2013.04.04 08.28.47
i wsio mnie kazetca szto taka lakkaja kak ty kzaiuk...bladż -chier a taboj