(RESKO) Maria Grygiel, z domu Sienkiewicz, obecnie mieszka w Smólsku, w gminie Resko. Córka Heleny i Damiana oraz siostra Józefa, Ksawerego, Stanisława i Jana urodziła się w 1925 roku w województwie wileńskim, w powiecie Postawy, gminie Duniłowicze, we wsi Huta, odległej od miasteczka o siedem kilometrów. W dużej wsi znajdowała się huta szkła, w której wyrabiano początkowo zabawki, a później szyby.
Wspomnienia
To była wioska, w której mieszkali sami Polacy. Nie było tam szkoły, uczyliśmy się dwa kilometry dalej w innej wsi. Mieliśmy duży nowy dom. Gdy nas zabierali na Syberię, dopiero wykończyliśmy pół domu.
Mój tato pracował na kolei. Miał wypadek, po nim był już w domu. Nie mieliśmy gospodarstwa, tylko mały ogródek, w którym mieliśmy warzywa. Mieliśmy też kaczki i kury. Latem chodziliśmy na jagody i sprzedawaliśmy je. Moi trzej starsi bracia pracowali w fabryce. Właścicielem był Żyd. Bracia dobrze zarabiali w fabryce, mieli stanowiska.
Gdy wybuchła wojna, chodziłam do szóstej klasy. U nas nie było wojska, tylko milicja. Żeby zobaczyć, jak wyglądają żołnierze, pobiegliśmy siedem kilometrów dalej do Woropajewa, gdzie stacjonowało wojsko sowieckie. Tam też był kościół i cerkiew. Przed wkroczeniem wojsk rosyjskich, gdy jeszcze spaliśmy, nad naszą wioską przeleciało bardzo dużo samolotów. Mama zaczęła krzyczeć, abyśmy wstawali i szybko ubierali się. Wzięliśmy w węzełki jedzenie i uciekliśmy do lasu. Gdy byliśmy w lesie, usłyszeliśmy, że mamy wracać, bo to przyjaciele. Mama z nami wróciła do domu, a to byli Sowieci. Po dwóch tygodniach przyszli i zabrali tatę.
Nie było widzeń. Mama jeździła do niego, ale mogła podać tylko czystą bieliznę i dostawała brudną do zabrania. Tato pisał jej karteczki, w których ostrzegał, aby mama przyszykowała chłopaków, aby wszystko zabezpieczyli, naszykowali opał i że za tydzień, dwa, przyjadą i aresztują ich. Oni wiedzieli, że ich zabiorą. Byli w partyzantce. Złapali ich w mieście, dwa tygodnie po aresztowaniu ojca. Stamtąd zawieźli do więzienia.
Nie wiedzieliśmy, co się stało. Jeden brat był już żonaty, miał troje dzieci. Bratowa pojechała szukać męża, a mojego brata. Dowiedziała się, że został wywieziony do więzienia do Postaw. Pojechała tam, ale już go nie zastała. Braci przewieziono do więzienia w Berezweczu.
Tato siedział 71 dni. Został zwolniony ze względu na stan zdrowia. Wyglądał strasznie. Braci już nie zobaczyliśmy. Już nie wrócili. Więzienie w Berezweczu było najgorszym. Później dowiedzieliśmy się, że jak sowieci mieli odstąpić przed Niemcami, zabili wszystkich więźniów. Niemców nie widziałam podczas wojny, zobaczyłam ich dopiero po przyjeździe tutaj, na Zachód.
Wywózka
Jako pierwszych wywieźli leśniczych. Ludzie wiedzieli, że będą wywozić. Ale kto wiedział, że takich, którzy pracują w fabryce? Przecież to nie byli bogaci ludzie, żeby wywozili. Ale szukali czegoś, przychodzili. Do nas przyszli o północy. Spaliśmy. Zaczęli stukać do okna. Gdy przywieźliśmy tatę z więzienia, to jak się położył, to nie chodził ani nic. Nie wstawał. Wszystko trzeba było robić koło niego. Gdy zaczęli pukać do szyb, nie wiedzieliśmy, że to żołnierze. Tato usiadł na łóżku i zaczął ponaglać mamę, aby otworzyła szybko drzwi, bo chłopaki przyszli. Myślał, że to synowie. Mama otworzyła, a to żołnierze. Przycisnęli mamę karabinem do ściany, a potem kazali wracać do pokoju. Gdy tato zobaczył, że z mamą żołnierze radzieccy weszli, to wstał z łóżka i zaczął chodzić po mieszkaniu, a tak to nie chodził. Posadzili nas przy stole i kazali powiedzieć tacie, gdzie jego synowie mają schowane karabiny. Zaczęli przeszukiwać cały dom, wszystko przewracali, po całym mieszkaniu tylko pierze fruwało, ale nie znaleźli nic. Gdy już skończyli szukać, odczytali list, w którym było napisane, że nasi bracia oczekują nas z kwiatami. Mama nie wierzyła, powiedziała, że wiozą nas na zgubę, a nie, że synowie z kwiatami czekają. Było trzech radzieckich żołnierzy i sąsiad brata. To on nas wydał. My mieszkaliśmy na jednym końcu wsi, a brat na drugim. Podstawili nam sześć furmanek. Sąsiad brata został później zabity przez Niemców. Dwóch żołnierzy wraz z tym sąsiadem poszli po bratową i po jej dzieci, a jeden został z nami. Ten, co został, był uczciwym człowiekiem. Nie był zły. Pamiętam. Co on kładł do worka, mama wszystko wyrzucała. Nie chciała, mówiła: „po co, skoro wiozą nas na zgubę?”. On błagał, mówił: „Matka! Bierz wszystko, wy tam będziecie żyć, będzie wam to potrzebne, na chleb sprzedacie”. Ona nie chciała. Zapytał mnie, czy ktoś z rodziny mieszka niedaleko, powiedziałam, że ciotka. Spytał tylko, czy nie ucieknę, gdy powiedziałam, że nie, kazał ją zawołać. Gdy przyszłyśmy, to ciocia pomagała pakować. Żołnierz, który nas pilnował, kazał bratu iść do fabryki. Dał mu karteczkę z informacją, aby wypłacili mu pieniądze. Pakowaliśmy się do szóstej rano. Tam był dom przy domu i gdy rano sąsiedzi powstawali i zobaczyli co się dzieje, to zaczęli wszystko znosić: mąkę, chleb, kaszę, mięso. To było 14 marca, przed Wielkanocą, a Wielkanoc była w kwietniu. Nanieśli nam pełne wozy. Tamci żołnierze, którzy poszli po bratową, nic nie chcieli jej dać, chociaż dzieci miała, nawet koce jej pozabierali i nie pozwolili dzieci pozawijać. Zawieźli nas do Woropajewa. Tam staliśmy dwa, trzy dni. Żołnierze odmykali wagony i puszczali nas. Pytali tylko, czy chcemy iść i jeśli mówiliśmy, że nie uciekniemy, to mogliśmy chodzić do domu, do swojej wioski. A gdzie mieliśmy od rodziców uciekać? To był bardzo duży skład. W wagonach było nas bardzo dużo. Wagon był wielkości bloku, na jednym końcu były półki i każdemu była dana jedna z nich. My byliśmy na samej górze. Jechało z nami dużo Żydów. Nie było ani ubikacji, ani nic. Tylko wieczorem można było załatwiać się do nocników albo wiader. Później wylewało się to przez maleńkie okienko. Nie było żadnego ogrzewania. Do jedzenia mieliśmy tylko to, co wzięło się ze sobą, jakiś chleb, słonina, tylko to, bo ugotować nie można było. Nie było na czym. Gdy na stacji zatrzymywał się pociąg, to żołnierz otwierał wagon i kazał brać wiadro i iść po gorącą wodę. Po wodę chodził brat, bo on był z nas najstarszy. W wagonie było 80 do 100 osób. Później ludzie robili tak, że nieczystości z nocników wylewali żołnierzowi na głowę, gdy ten przechodził pod naszym wagonem. Po tym przyszli żołnierze i kazali wyciąć pośrodku wagonu dziurę i tam kazali się załatwiać, ale tylko wtedy, gdy pociąg był w ruchu. Nie wolno było podczas postoju. Ludzie zasłonili dziurę kocami i w taki sposób zrobili prowizoryczną toaletę.
Po drodze bardzo dużo ludzi umierało. Tato też zmarł w pociągu. Pociąg zatrzymał się w Omsku. Tato zmarł nad ranem. Brat ubrał go, ogolił, umył. Zgłosili śmierć taty, ale nie zabierali go, dopiero w Tomsku. Jak otworzyli wagon, mama myślała, że może iść zobaczyć, gdzie zostanie pochowany. Zakryła go ładnym kocem z myślą, że zabierze go z powrotem. Ale oni zabrali tatę i tak trzasnęli drzwiami, że o mało mamy nie zabili, wrzucili do wagonu i nie puścili. Nie wiemy, czy go zakopali, wrzucili do wody, czy psom. Nie wiem. To było w 1940 roku.
Gdy ludzie umierali, to ich zabierali i chyba wyrzucali, pociąg nie stał długo, chyba, że przekazywali komuś.
Wyjechaliśmy 14 marca. Nie pamiętam jak nazywała się ostatnia stacja, bo z pociągu załadowali nas na statek. Wożono nim bydło, zboże. Gdy kazano nam wejść pod pokład, myśleliśmy, że nas topią. Nie pozwolili nam wychodzić. W ładowni było cały czas ciemno. Każdy z nas zajął sobie jakieś miejsce. Do jedzenia nadal nic nie dawali, była tylko woda. Tam na tym statku zastała nas Wielkanoc. Na miejscu byliśmy 1 maja. Gdy dobiliśmy do brzegu i nas wyładowywali, to nie wiedzieliśmy co się dzieje. Szły jakieś procesje z chorągwiami. Wtedy nam powiedzieli, że to 1 Maja. Byliśmy w Semijarsku (obł. Pawłodar, Kazachstan).
Tam już czekały na nas wozy zaprzęgnięte w woły. Każdego ładowali na wóz i wieźli do kołchozów. Powieźli nas 30 kilometrów dalej. Po drodze przejeżdżaliśmy przez rzekę i w niej wszystko nam się potopiło, wszystkie nasze dokumenty, zdjęcia, patelnie. Cały wóz wpadł do wody. Trochę rzeczy nam zostało.
Na miejscu wskazali nam mały domek, w którym mieszkało sześciu Kozaków. Wprowadzili nas do domu i rozdysponowali, gdzie kto będzie mieszkał. A tam nie można było wejść. Nie wiem co Kozacy, do których nas wprowadzili, trzymali tam, bo pełno było odchodów. To był domek z drewna, wokół oblepiony odchodami krów. Dom składał się z niewielkiego pokoju i maleńkiej kuchenki. W pokoju do połowy była podłoga, a od połowy – ziemia. Tam gdzie była podłoga, to kładli się obok siebie i spali. Oni mieli sfilcowany materac, na którym spali. Zawsze spali nago. My mieliśmy swój kącik do spania. Kozaków było chyba sześciu. Gdy napaliło się w piecu, trzeba było wejść na dach i zatkać komin, żeby było ciepło. Później mama wystarała się o inne mieszkanie.
Nas nigdy praktycznie w tym domu nie było. Po tygodniu wywieźli nas już do pracy 120 kilometrów dalej. Obsiewali ziemię zbożem i słonecznikiem. Całe lato tam spędzaliśmy.
Pola były potężne. Gdy kazali nam orać wołami, to nie wiedzieliśmy jak. Kto to potrafił? Mieliśmy po 14 lat, baliśmy się do tych byków podejść, a w zaprzęgu szły dwa byki. Trzeba było najpierw włożyć im głowy do jarzma. Ja prowadziłam pług. Dali nam po jednym chłopaku Rosjaninie i uczyli nas. Jeździli z nami i pokazywali nam wszystko, jak robić.
Mam została z trójką małych dzieci bratowej, dziewczynka miała roczek. Te dzieci nawet nie płakały, że są głodne. Mama im dawała więcej jedzenia, a nam mniej. Czasami płakaliśmy, że jesteśmy głodni, ale tłumaczyła, że one są malutkie i potrzebują jedzenia. Nam kazała iść zbierać dziką cebulę, jarzębinę, dziką różę...
Za prace nie dostawaliśmy żadnych pieniędzy. W dzień zbieraliśmy zboże czy słonecznik, a w nocy zaganiali nas pod wielką wiatę i obstukiwaliśmy słonecznik pałeczkami, aby ziarno z nich wytrzepać. Do jedzenia dawali chleb. Dawali go dużo, ale nie można było go jeść, był gorzki, sam piołun. Pisaliśmy do mamy, aby przysłała nam chleba z mąki, jaką mieliśmy w kołchozie. Mama piekła i wysyłała nam paczki. Kozacy odwozili zboże i wracali, więc mama podawała przez nich. Całą noc stała w kolejce, by kupić cukier i nam podać, a oni nam nic nie dawali, tylko zjadali sami. Nikt żadnej paczki nie dostał. Później dostaliśmy kurzej ślepoty. W dzień mogliśmy pracować, ale wieczorem, gdy słońce zaczynało zachodzić, to nic nie widzieliśmy. Zawieźli nas do domu, aby wyleczyć. Nie było co jeść. Dali czaj, wodę i mlekiem troszkę zasiwili. Niby tam dawali obiad, ale jak konia zabili, to sami lepsze zjedli, a nam byle co ugotowali. Tam sama młodzież pracowała. Pracowaliśmy z Kozakami. Oni jakiś placek jedli tak twardy, że siekierą go trzeba było rąbać. Czaj był jak wysuszony kał krowi, smażyli zboże i dodawali do czaju. Tylko tym żyli.
Jak było koszenie siana, to przywozili nas na łąki. Łąki z kolei były 30 km od kołchozu. Nocowaliśmy w budzie zrobionej z siana. W kołchozie mieszkaliśmy tylko w zimie.
Byliśmy tam dwa lata. Polacy zaczęli umierać z głodu. W naszym wieku chłopak i dziewczyna zmarli. Jedna matka zostawiła dzieci i uciekła. Kto miał opiekować się tymi dziećmi? Mama chodziła do gminy i prosiła, aby dać coś zjeść. Dali trochę zboża. Kobieta, która mieszkała z nami, postawiła do pieca, żeby je wysuszyć. Później mieliło się go na żarnach. Jeden chłopiec co chwilę szedł do pieca i brał po miseczce zboża, napił się wody, a później go rozsadziło. Umarł na piecu. Wołał matkę, ale ona spała i nie słyszała. Potem wsadzili go do worka i wynieśli. Nie było szans na kopanie w ziemi, zakopali w śniegu. Później dopiero, na wiosnę, go pochowali. Zimą było 42 stopni mrozu, ale i tak chodziliśmy do pracy.
Nie chciałabym ani tych pieniędzy sybirackich, ani tego Sybiru. Tego wszystkiego, co przeżyło się przez te sześć lat, to człowiek nie chce wspominać. Pamiętam, jak w Rosji pytaliśmy się: mamo, a kiedy będzie tak, że chleb będzie leżał na stole? A ile ci Kozacy nabili się nas, psami naszczuli, bo chodziliśmy na żebry. Kozacy mieszkali po drugiej stronie rzeki. Gdy rzeka zamarzła, chodziliśmy tam. Oni byli bogaci, niektórzy zlitowali się i dali coś, a niektórzy to psami naszczuli czasami tak, że pogubiliśmy to, co wyżebraliśmy. Tak wszyscy uciekali od psów. Jednego chłopaka to psy zagryzły. Nie dał rady uciec. Powiedzieliśmy o tym jego matce, poszła z saneczkami i zabrała go.
Chodziłam tam podłogę pomyć, posprzątać, to dali obierek z kartofli i otręby. Obierzyny ugotowało się, otręby dodało i z tego jakieś placki można było napiec. Wszystkie patelnie były już posprzedawane, więc tylko na kuchni tak się piekło.
W zimie chodziliśmy do pracy. W kołchozie były owce, krowy. Odchody po krowach rąbało się siekierą na kostki, oni to gdzieś wywozili. Brali to do palenia.
Gdy rano wyganiali krowy, to my z innymi dziećmi biegaliśmy za krowami i zbieraliśmy odchody, potem to suszyło się i tym palili w piecach. Trzeba było bardzo dużo nasuszyć tego na zimę.
Gdy ponownie przywieźli nas do Semijarska w 1942 roku, to już było trochę lepiej. Była tu piekarnia, w której piekli chleb. To my stamtąd przychodziliśmy 30 kilometrów do miasta, do NKWD, i błagaliśmy, aby dali nam chleba. Nieraz enkawudzista pytał się, dla ilu ludzi i wypisywał na kartce, aby wydano nam 1-2 bochenki chleba. Byliśmy tak głodni, że czasami w drodze do domu pół chleba zjedliśmy.
Czy były wilki? Były, ale w lesie. My do lasu mieliśmy daleko. Tam pracowali inni Polacy. Była cała wioska, w której byli sami młodzi chłopcy i mężczyźni.
W 1942 roku poszłam pracować do zagodżerno. Zwozili tam całe zboże z kołchozu, a my na młynkach czyściliśmy słonecznik. Był on łuskany, wsypywany do worków. Worki ze słonecznikiem i ze zbożem zaszywaliśmy. Gdy przypływał statek, sami załadowywaliśmy na niego te worki. Mówili, że odwozili to dla wojska. Worki ważyły po 80 kilogramów. Ja byłam taka gruba, że w drzwi nie mieściłam się. Nie wiem od czego. „Katiusza” nazywali, ale siły miałam bardzo dużo. Naprawdę. Jak worki na statek nosiłam, to chłopu żadnemu nie poddałam się. To samo wyniosłam co chłop. I głodny człowiek, ale siłę miał. Nie wiem skąd ta siła. Na łąkach rosła cebula. Główkę miała jak pory, tylko, że cebula ta była cieńsza. Szliśmy na łąki, braliśmy sznury, związywaliśmy wiązkę, przynieśliśmy, poobcinaliśmy korzenie, pokroiliśmy zagotowali wody, posoliliśmy, każdemu do misek ponalewali, żeby gęsto było i bez chleba. Chleba nie było. Latem było bardzo dużo ryb, byliśmy nad rzeką Irtysz: płotki, okonie. Nie suszyliśmy ryb, jak jeszcze mama żyła, to ona smażyła, kotlety robiła, nawet wnętrzności z ryb smażyła na patelni i wytapiała w ten sposób tłuszcz, żeby był albo do ziemniaków, albo do placków z obierek. Dzika róża strasznie piecze w język. Później suszyliśmy, mieliliśmy i dodawaliśmy do placków, różę albo czeremchę. Było bardzo dużo arbuzów. Tam była latem straszna gorączka. Można było jeść je do oporu, ale tak naprawdę nie dało się, bo słodkie, z głodu się jadło, ale to sama woda.
Latem robiliśmy cegły. Do ich wyrobu służył wycementowany basen, do którego wrzucano glinę, piach, siano albo słomę. Kazano nam udeptywać to nogami, chyba 15 nas tak pracowało przy cegłach. Wegnali nas do tego basenu i chodziliśmy jak konie. Gdy już było dobrze wyrobione, to nakładali to do foremek, następnie cegły były suszone. Po oczyszczeniu budowali z nich mieszkania, magazyny itp. Pamiętam, jak mówił do mnie dyrektor – nie jedź, bo w Polsce nie będziesz miała mieszkania. Odpowiedziałam, że nauczyłam się wyrabiać cegłę, to sobie dom postawię. Oni mówili, że przed wojną było to bardzo bogaty kraj. Ja tam nie wiem czy był, czy nie. Bo jak nas zawieźli, to nie był bogaty.
Tam, gdzie była wioska samych Rosjan, to oni dobrze mieli, wszystko trzymali: krowy, kury, świnie i ogródki mieli. Oni mieli dobrze. A Kozacy chyba tego nie potrzebowali. Nas dali tam, gdzie byli Kozacy, Kirgizi, Czeczeni. Tam było dużo narodowości, wraz z nami przyjechało dużo Żydów, byli również Ukraińcy.
W 1942 roku przyjechał Anders. Mobilizował do wojska, do Anglii. Brat zapisał się. Pamiętam, że to była bardzo mroźna zima. Mama bardzo płakała, że on odjeżdża, że zostawia nas, pytała kto będzie pracować. Odprowadziła go. Chyba wtedy przeziębiła się. Po jego odejściu mama zachorowała i cały czas leżała. Później mowę jej odjęło. Jak już była chora, to nam z Anglii przysyłali paczki i było nam trochę lepiej. Dostawaliśmy koce, materiał. Raz przysłali nawet dużo pieniędzy. Mama powiesiła je na sznureczek na szyi i powiedziała, że nie da nam ich, bo jak umrze, to one mają być dla Janka – najmłodszego syna, który został z nami. On mały, a my z bratową starsze, to damy sobie radę. W 1942 roku po żniwach umarła. W tym czasie poszliśmy zbierać kłosy 30 kilometrów dalej. Gdyby nas złapali, sądziliby nas za te kłosy. Byłam kiedyś sama, a brat wziął wszystko na siebie, wtedy już starszego brata nie było. Wzięli brata na przesłuchanie, on płakał, jęczał, zamknęli go do więzienia, on uciekał, ale ja powiedziałam, żeby zgłosił się, bo będzie jeszcze gorzej, powiedziałam tylko, żeby nic nie mówił. Straszyli go, że będą mu palce łamać. Wzięli go na przesłuchanie, a mnie posadzili w innym pokoju. Wszystko słyszałam. Mówił: „przysięgam na Stalina, możecie łamać mi palce, ale moja siostra o niczym nie wiedziała. Ja sam byłem głodny i ja sam zbierałem kłosy.” Dzięki temu nie sądzili mnie, brata wypuścili, zwolnili mnie z pracy, ale później sami dali nakaz, aby przyjęto mnie z powrotem do pracy. Później było już lepiej, bo dawali mi 8 kg mąki i 4 kg kaszy jaglanej raz na miesiąc. Ale i to dobrze. Bratowa pracowała w szpitalu, na miesiąc dostawała 1 kg chleba. Czym miała dzieci żywić?
W przychodni Polka była lekarzem. Gdy mama była chora, to ta Polka mamę leczyła. Ale mama umarła. Czy był tam cmentarz? Nie. Wykopali dół i pochowali mamę bez żadnej trumny. Na drugi dzień nie było już nawet pagórka oznaczającego grób, bo pasły się tam krowy. Póki byliśmy, to chodziliśmy tam i podsypywaliśmy rękami ziemię, zrobiliśmy krzyżyk z patyków. Gdzie tam był cmentarz? Oni przecież byli niewierzący. Może jeszcze Ruscy, może cerkiew była, ale Kozacy? Gdzie oni się tam modlili? Co ich tam obchodzili Polacy?
Od 1942 roku to już lepiej mieliśmy. Chyba im już zabronili, bo pierwsze lata to jak psy Polacy byli traktowani. Wyprowadzali nas, ustawiali w rzędzie, predsiedatiel (przewodniczący kołchozu) brał pistolet i mówił, że nas wszystkich powystrzela. Nikt się nie bał – niech strzela. Takie życie to... Zastrzeli i spokój. Lekka śmierć. Ale nie strzelał, tylko mówił „Polak sabaka”. Na początku nigdzie nie można było pracować, tylko w kołchozie, bo nas nienawidzili. A Później, gdy mężczyźni poszli do Anglii, to Polacy też mogli pracować poza kołchozem. Ja do końca pracowałam w kołchozie.
Od 1942 roku polepszyło się, choć mamy już nie było, a brat poszedł do Anglii. My tylko dwoje z bratem zostaliśmy, ale i jego później zabrali, bo go oszukano. Powiedzieli, że też biorą go do Anglii, on podpisał, a potem okazało się, że wzięli go do ruskiego wojska. Jak miałam wyjeżdżać, to zaczęłam starać się, żeby go puścili. Powiedzieli, że jak odsłuży, to mnie znajdzie.
Oni chcieli, żeby zostać, namawiali. Tam dużo zostało chętnie, ale później chcieli, a tam jeszcze i tak dużo jest, jeszcze nie wszyscy wrócili. Teraz już młodzież zapewne jest tam przyzwyczajona.
Jako pierwszych zaczęli wywozić te rodziny, z których mężczyźni poszli z wojskiem Andersa. Dali znak, że wywożą, żeby szykować się. Mnie wywozili, a bratowej z dziećmi nie chcieli wziąć. Miałam brata za granicą, a ona nie. Jej dzieci płakały, że jak ja będę odpływać statkiem, to oni potopią się. Poszłam do gminy, pojechałam do województwa, spytałam, dlaczego nie może jechać z dziećmi. Skłamałam, że jej mężem jest ten brat, który poszedł z wojskiem Andersa. Przecież i tak nie wiedzieli, że tak naprawdę jej mąż zginął na początku wojny. Nazwisko się zgadzało. Dzięki temu przyjechała razem ze mną.
Trzymała nas nadzieja
Na Syberii wierzyliśmy, że wrócimy. Głupie dziewczyny byłyśmy. Zbierałyśmy się i wróżyłyśmy. Wywoływaliśmy ducha Piłsudskiego i zawsze wychodziło nam, że wrócimy w 1946 roku. Mieliśmy nadzieję, ale matki śmiały się z nas. A my mówiłyśmy – nie traćcie nadziei – wrócimy w 1946 roku.
Tam, jak była ruska wioska, to nie powiem, jak się poszło to dali, oni nie byli tak cięci na Polaków. Później widziałam w telewizji i pisali, że na Sybirze to bogaty kraj. Pokazywali stosy zboża nasypywane na pole. Tam mi mówili przed wyjazdem do Polski – Marysia nie jedź, przed wojną u nas był bogaty kraj, a zobaczysz po wojnie, też będzie u nas lepiej, tak jak u was. Jednak bez przerwy Polacy błagają, żeby ich tu sprowadzić, to chyba nie było dobrze.
Czy rodziły się dzieci? Nie, nie rodziły się dzieci. Żadna z nas nie wychodziła tam za mąż, chyba bali się. Każdy miał nadzieję, że wróci do domu. Moja koleżanka zza Buga pisała do mnie – pamiętaj, tylko nie wychodź za mąż, bo chłopak na ciebie czeka w domu. A to wszystko partyzantka w naszej wiosce, z fabryki. W swoim własnym lesie wszyscy chłopcy zginęli. Gdy po wojnie tam pojechałam, to już żadnego chłopaka nie było. Moi bracia też należeli do partyzantki.
Do Polski
Gdy wracaliśmy, pociąg zatrzymał się przed granicą. Spytali się nas, gdzie kto chce jechać. Stały dwa pociągi. Jeden jechał na zachód, a drugi do Białorusi, tam gdzie mieszkałam przed wojną. Bratowa z dziećmi poszła do pociągu, który jechał na zachód, a ja do drugiego. Chciałam jechać do domu. Jeszcze mówiłam do niej, gdzie ona głupia jedzie na niemiecką ziemię. Powiedziała, że jeśli pojadę do domu, to znowu Ruscy mnie wywiozą. Wystraszyłam się i wróciłam do nich. Przywieźli nas do Łobza jesienią 1946 roku. Tu jeszcze pociąg stał z ziemniakami. Jak wszyscy się rzucili na te ziemniaki...
Tutaj na początku baliśmy się, że Niemcy wrócą. Jak nas zawieźli do Zelmowa, to w jednym mieszkaniu w trzy rodziny mieszkaliśmy, bo się baliśmy, że Niemcy przyjdą i nas zaduszą. Później już, jak dyrektor mówił: „nie bójcie się, Niemcy nie wrócą”, kazał wybierać sobie mieszkanie i zasiedlać. A my baliśmy się. Mogliśmy w Łobzie zająć mieszkanie. Dawali nam. Poszłam obejrzeć. W mieszkaniu były pierzyny i poduszki, wszystkiego pełno, tak jak Niemcy wyszli, tak zostało. Powiedzieli, że mogę zająć. Spytałam - „Tu? Wszystko niemieckie”. Bałam się zostać, bo Niemcy mnie zaduszą. Nie zostałam w Łobzie, to powieźli do PGR. Bałam się. Niemcy też byli za ostre. Ruskie też nie były lepsze.
Z Łobza rozwozili nas do Zelmowa, do PGR, gdzie pracowaliśmy od razu przy wykopkach i wyrywaniu buraków. W Zelmowie jeszcze Niemców wywozili. Dostaliśmy mieszkanie w pałacu. Tam mieliśmy chyba siedem pokojów. Mieszkało w nim kilka rodzin. Pałac był duży, każda rodzina miała po kilka pokojów. 11 maja 1947 roku brałam ślub w Zelmowie.
Mąż, jako wojskowy, dostał gospodarkę w Siwkowicach, jako osadnik wojskowy. Wtedy nazywało się Zwanowo. Na gospodarce mieszkałam 15 lat. Mąż był w I Armii Wojska Polskiego, walczył pod Lenino. Jak byliśmy w Siwkowicach, to Niemcy jeszcze mieszkali, ale niedługo też ich wywieźli, żeby zasiedlić Polakami. Nie wiem, gdzie ich wywozili, zabierali samochody, furmanki. W Siwkowicach nie był PGR, tylko kołchoz. W kołchozie chyba dwa lata pracowaliśmy. Szybko jednak rozleciał się i pobraliśmy znowu gospodarkę.
Mój mąż był sołtysem. Przyjeżdżali do niego partyjni i namawiali go, żeby budował się, to mówił: „Co? Na niemieckiej ziemi?” Mówiłam, że ja mam dom, pytali dlaczego do niego nie jadę, odpowiadałam, że przyjdzie czas. Mówili, że są przyjaciółmi, ale ja Ruskich nie liczę za przyjaciół, bo oni mi całą rodzinę wymordowali. Niemcy nic mi nie zrobili.
Nie chciałam gospodarki. Wyruszyliśmy do PGR za Szczecin, gdzie była Tekla – moja bratowa, do Skarbimierzyc. Tam w PGRze byłam 10 lat. W 1972 roku przyszłam do Smólska. Akurat ten blok, w którym mieszkam, nie był jeszcze wykończony. Tu przyszliśmy i też pracowaliśmy w PGRze. Gdy zmarł mąż, zostałam sama. Mieszkam tu od 1972 roku. Już nie zmienię korzeni, już wystarczy.
Bracia
Jednego brata odnalazłam w Anglii, przez Czerwony Krzyż. Zmarł tam w 1980 roku. Miałam z nim kontakt, pisał, przysyłał paczki. Ożenił się, miał syna. Przez Czerwony Krzyż poszukiwałam również drugiego brata w ZSRR. Czerwony Krzyż odpisywał mi, że nie ma takiego. Odnalazł go brat mieszkający w Anglii. Pamiętam jak dzisiaj. Rano poszłam do pracy, sąsiadka przybiegła do mnie i powiedziała, że nadawali informację, że odnaleźli mojego brata w ZSRR. Po trzech dniach dostałam list od brata z Anglii, że odnalazł Janka.
Gdy Janek odsłużył, to pojechał do domu, do obecnej Białorusi, za Bug. I tam umarł. Jeździłam do niego chyba trzy razy. Pierwszy raz byłam u niego w 1967 roku. Janek nie mógł tu przyjechać.
Ile mój najmłodszy brat był bity... Gdy pojechałam do niego za Bóg, jak on płakał... Mówił: „Marysia, ile ja był bity, ale ja kradł, żeby tobie dać chociaż kawałeczek, a teraz ty masz dobrze, a ja źle. Tam po wojnie też nie było dobrze, za Bugiem. Ciężko było, ciężkie życie. Po wojnie tam nic nie było. Pojechał do domu, bo myślał, że ja tam jestem, a przecież tam nic nie było... Wszystko zostało zniszczone po wojnie. Fabryka była na nowo odbudowana. Na naszym placu wujek wybudował sobie dom. Naszego mieszkania już nie było. Do czego brat pojechał? Dobrze, że wujek był i pomogli jemu. Postawił sobie dom. Ale nie miał życia. Strasznie płakał. Jak odjeżdżałam, to pod pociąg rzucał się. On nie mógł przyjechać, tutaj przyjechała tylko jego córka Janina, w 1982 roku. Gdy umarł, nie dali mi znać, pojechałabym na pogrzeb.
Po rodzicach nawet nie mam żadnej pamiątki, żadnego zdjęcia, bo wszystko się w Rosji potopiło.
Bieżeńcy
Opowiadając nam swoją historię, Pani Maria wielokrotnie powtarzała, że nie potrafi zrozumieć, nie wie, dlaczego wywieziono ich na Sybir. Teoretycznie bowiem nie należeli do żadnej z grup, które jako pierwsze zostały wywiezione za Ural, bo ani wojskowi, ani leśnicy, urzędnicy, czy nawet bogaci chłopi. Wspominała jednak o ucieczce jej rodziny do Polski, gdy pani Maria miała 5 lat. To wszystko wyjaśnia. Byli bieżeńcami. Z opowieści Pani Marii wynika, że jej rodzina mieszkała wcześniej w tej części Wileńszczyzny, którą Józef Stalin ofiarował Litwie. Mieszkało tam niemal 70 proc. Polaków. Po tamtej stronie byli kułakami. Gdy w 1930 roku Józef Stalin wprowadzał kolektywizację wsi i programową „likwidację kułaków jako klasy społecznej”, rozpoczęły się masowe ucieczki do Polski.
Ucieczka do Polski
Mińsk to była prawdziwa Rosja. W 1930 roku zamknęli granicę, miałam pięć lat. Rosja była bardzo bogata, tam nazywali nas „kułaki”. W 1930 roku zaczęły zawiązywać się kołchozy. Każdy miał ładny dom, gospodarstwo. Nam dom piorun spalił, to zbudowali nowy – duży i ładny. Zaczęli nas namawiać do kołchozu. Mieliśmy dwa ładne konie, świnie, krowy - wszystko. Jak zaczęli zawiązywać kołchozy, to tato powiedział, że tam nie pójdzie. Granica z Polską była niedaleko, za niewielkim laskiem stały już biało-czerwone słupy. Granicą była rzeka. Zanim nie zamknęli granicy, jeden z moich braci był tam co tydzień. Chodził z kolegą i jeszcze jedną dziewczyną. Ich tam potrzymali w więzieniu i wypuszczali, nakupili chustek batystowych, jedwaby, Polacy im nadawali, bo to było w Polsce i mówili: „powiedzcie swoim rodzicom, żeby przyszli, że u nas w Polsce tak dobrze”.
Ojciec powiedział, że nie pójdzie do kołchozu. We wsi była kolejka krowy paść. Gdy nadeszła nasza kolej, ojciec powiedział do chłopaków, aby całe stado przepędzili za granicę z Polską, bo to było blisko. Tato domówił się już z Polakami, bo z naszej wioski już chyba cztery rodziny uciekły. Powiedział, że ci Polacy wskażą, gdzie jest płytka rzeka i kazał przepędzić wszystkie krowy, z całej wioski. Powiedział, że wszystko naszykuje. Brat, który był już żonaty, wziął konie, beczkę, w której wożono żywicę z lasu, wziął najmłodszego brata Janka, wsadził do tej beczki, nałożył 2-3 grube swetry, owinął kocami, aby nie poturbował się w niej i pojechał. Tato został, a my wzięliśmy kosze i poszliśmy niby na grzyby, czy na jagody. Przyszliśmy do słupów i zobaczyliśmy, że bracia przegnali już przez rzekę i krowy i owce, a na brzegu po drugiej stronie stało pełno ludzi i wołali do nas – „chodźcie, chodźcie tu do nas, prędzej, bo tu jest płytka woda!” Przeszliśmy przez wodę, ale mama zobaczyła, że taty nie ma. Wróciła i dobiegła do słupów, gdy zobaczyła tatę. Biegł w naszą stronę, ale nie miał już siły, nie mógł już słowa powiedzieć. Mama zaczęła go ponaglać i wołać: „Uciekajmy, bo żołnierze gonią!” Miał z nami iść sąsiad. Zamiast tego poszedł na posterunek i zameldował, że chcemy uciekać. Mama zdążyła tylko przejść przez rzekę z tatą, a po drugiej stronie stanęło trzech żołnierzy na koniach. Ale oni już nie mieli prawa strzelać. Mama powiedziała do nich – a teraz pocałujcie mnie... Oni powiedzieli: „i tak do nas przyjdziecie”. Po stronie polskiej wszystkich zamknęli do więzienia, tylko my dzieci zostaliśmy. Tam mieszkała nasza ciotka, przyjechała po nas, ale krzyczała, płakała, to my nie chcieliśmy do niej iść. Żona komendanta powiedziała, abyśmy zostali u niej i będzie nas codziennie zaprowadzać do więzienia, do rodziców. Posiedzieli miesiąc, po tym czasie przyszło, że są wolni, nieuwikłani w żadną politykę, nikogo nie zamordowali, uciekli z powodu kołchozu. Musieli ich sprawdzić. Otworzyli drzwi i powiedzieli – „Proszę wyjść, u nas kołchozów nie ma. Gdzie chcecie, tam was odwieziemy.”
Gdy Ruscy później po nas przyszli, powiedzieli: „Szto? Ubiżali ad nas i my was zdies naszli”. Chyba tylko przez to wywieźli nas, no bo przez co? Jak przeszliśmy granicę, to ile my tam byliśmy? 9 lat tylko w Polsce? A tam była Rosja, ale była bogata.
Wysłuchała Magdalena Mucha
Filozofia (gr. ????????? – umiłowanie mądrości) – rozważania na temat podstawowych problemów takich jak np. istnienie, umysł, poznanie, wartości, język.
~beznika
2013.02.27 11.32.45
A wkleiłem to jako ciekawostkę (bardzo tragiczną zresztą!) z tą myślą, że można pogłębiać wiadomości przy odrobinie chęci i poszperania Archiwach. Uprzedzam jednak, że takie szperanie to na początku zaciekawienie i może pewne emocjonalne odkrywanie prawdy o czasach minionych, potem niechęć (jak w moim wypadku) do szperania po życiorysach i bardzo często poznawanie, tragizmu, "chłodu i głodu". Pani redaktor ma rację. Swoje kilkumiesięczne prace schowałem do szuflady i opis oddaję prawdziwym zawodowcom. :-)
"Wszyscy Polacy pracowali przy wyrębie lasu (niepełnoletni przy obcinaniu i paleniu gałęzi), narzędziami tradycyjnymi - siekierką i piłą ręczną. Praca trwała codziennie po 12 godzin, bez względu na pogodę, nawet w siarczyste mrozy dochodzące do -50° C. Do pracy szło się rano o godzinie szóstej, a wracało o osiemnastej. W ciągu roku były tylko trzy dni wolne od
pracy; był to 1 stycznia, 1 Maja i rocznica rewolucji październikowej. W czasie pracy do lasu raz w ciągu dnia dostarczano zupę (pachlopkę) i wrzątek (kipiatok). Pracującym wyznaczano normę wyrębu drewna, za niewykonanie normy karano całonocnym aresztem, do którego prowadzono prosto z lasu. Było to bardzo ciasne pomieszczenie, katałaszka, w którym nie
było miejsca, aby usiąść, nie mówiąc już o leżeniu. Po spędzonej w ten sposób nocy prosto z aresztu goniono do pracy w lesie. Ludzie padali w czasie pracy z wycieńczenia i głodu, zdarzały się wypadki zamarzania osłabionych i wycieńczonych pracą. Aby ogrzać pomieszczenia mieszkalne, prawie każdy wracając z pracy w lesie niósł drzewo na opał"
~MM
2013.02.27 08.06.44
Nie mogę tu sprostować, ale z pewnością naniosę poprawki w wdaniu książkowym. Powtarzam jeszcze raz - za merytoryczne uwagi jestem wdzięczna. Miłego dnia.
Jeżeli myli pani Kozaków z Kazachami to mam prawo to powiedzieć (napisać!). Oczywiście słowo (wyraz) Kozak, Kazach oznacza człowieka wolnego ale mylenie ich -to błąd. Zestawienie: "Z opowieści Pani Marii wynika, że jej rodzina mieszkała wcześniej w tej części Wileńszczyzny, którą Józef Stalin ofiarował Litwie. " Nieprawda. Mińsk był republiką radziecką. I to należało sprostować jako przypuszczenie autora. i drugie sprzeczne zestawienie: "Ucieczka do Polski
Mińsk to była prawdziwa Rosja. W 1930 roku zamknęli granicę, miałam pięć lat. Rosja była bardzo bogata, tam nazywali nas „kułaki”. W 1930 roku zaczęły zawiązywać się kołchozy..." więc Mińsk to Litwa czy Rosja? I proszę bez osobistych wycieczek pod moim adresem tylko odpowiedzieć /sprostować/ prawdę historyczną i to co jednak pani napisała.
Zwanowo to nazwa historyczna Święciechowa a nie Siwkowic...
~wan
2013.02.20 17.22.55
Ale, ale tez trzeba wiedzieć o co pytać ? Mylenie pojęć czy pewnych faktów to wynika z lenistwa spisującego i nieznajomości rzeczy i taki materiał nie przedstawia większej wartości. Np. dużym prawdopodobieństwem jest, że bracia szanownej pani Grygiel mogli być lub wspomagać samego" Łupaszkę". (który nawiasem mówiąc wiedział, że i tak zostanie rozstrzelany przez NKWD). A Litwini o czym zapominamy byli gorliwi w czasie wojny w gnębieniu Polaków. Z uwagą przeczytałem wspomnienia pani Grygiel i daruj sobie Madziu ten mentorski ton, bo mój śp. ojciec mieszkał ok.20 km od Woropajewa. (pani Grygiel będzie wiedziała w stronę Plissa.) W Hłobieju (?) była huta szkła okiennego Polwet.
~MM
2013.02.20 13.53.28
A teraz proszę wybaczyć - spisuję kolejne wspomnienia i nie mam czasu na dyskusje, które niczego nie wnoszą. Chętnie jednak poczytam coś, co pomoże nam w opracowaniu wspomnień.
~MM
2013.02.20 13.43.28
Wan - zawsze sprawdzam opowiadane historie z faktami, nie wszystko można sprawdzić, ale to nie są moje historie i nie są to opracowania. Jest zasadnicza różnica pomiędzy opracowaniem a wspomnieniami. Nie wściekam się, denerwuje mnie, ze takie błahe rzeczy muszę tłumaczyć. To nie moje wspomnienia przecież. Gdy będziemy opracowywać wspomnienia, a będziemy, wówczas będzie miejsce na redaktorskie wstawki dotyczące historii i ówczesnych wydarzeń - ogólnych. To są tylko i wyłącznie wspomnienia - nic więcej. I apropos kopiowania - mam to skopiować i wklejać wielokrotnie, aby zostało zrozumiane?
~wan
2013.02.20 13.36.17
Ja doceniam to co pani robi, że zachowuje pani dla potomnych dziej -losy mieszkańców Pomorza Zachodniego, ale zwrócenie jakiejkolwiek uwagi wywołuje u pani wściekłość. Uczulona pani jest na mnie, czy co ? Odnośnie moich nicków, co za różnica jak ja będę się podpisywał...przynajmniej dla prokuratury to żadna. A co to znaczy podpisywać się pod swoimi postami ? Co to post ? I masz mi za złe, że czytam artykuły ? Czy też to, że dopytuję się ? Ja słyszałem już opowieści starszych ludzi, które były nieprawdziwe. Pewna pani na pytanie, gdzie jej pierwszy mąż, to odpowiedziała, że zginął w partyzantce. Dopiero W miasteczku Pilssa dowiedziałem się, że ta pani miała kochanka i mąż się dowiedział i sprał babę, a ona poszła na niemiecka Policję i powiedziała, że mąż w partyzantce i Niemcy Go rozstrzelali. Pani Grygiel opowiedziała prawdziwą historię, np. szmuglowali przez granicę, a Ty zamiast wpadac w furię i wydzierać się na mnie to dopytaj o szczegóły, o getto w Głębokim, o partyzantach.
~wan
2013.02.20 12.28.21
Kazik założył Stowarzyszenie Durnych Kopistów - a ty małpo jesteś ich maskotką :-)
~wan
2013.02.20 12.25.45
Słuchaj Madziu (co za pyskata baba !) tekst, wspomnienia pani Grygiel w ogóle podejrzewam, że dla 90%/ jest niezrozumiały. Niektóre wypowiedzi należy wyjaśnić, dopytać a nie bezmyślnie przepisywać i potem drzeć tą japę na mnie. Pa kochanie :-)
~
2013.02.20 12.18.42
Bracia byli w partyzantce -trochę to dziwne, że w 1939 była już tam partyzantka? I Madziu chyba nie Kozacy ale Kazachy (to taka nacja jak Mongoły, mój ty kochany głuptasku :-) Za zbieranie kłosów po zbiorze (żniwach) dostawali ludzie 10 lat więzienia i nazywano ich "kłoseczniki". I zagodżerno to chyba chodzi o miejscowość Zagod-zierno. A Rosja była bogata, to takie uproszczenie myślowe, tam gdzie mieszkała pani Damianowna na wschód od Plissa, Dzisna i było bogate dopóki Sowieci nie zrobili kołchozów. Bo ci idioci narodowcy oddali Mińsk i te okolice Rosjanom. Polacy w 1920 roku pogonili bolszewików dalej i potem oddali zdobyczne tereny na których mieszkali Polacy. A gwoli ścisłości to mieszkała pani na Białorusi a nie w Rosji i tam od wieków mieszkali Polacy. A z Woropajewa to mogła pani znać Przeżdzieckich.
~MM
2013.02.20 10.51.12
I nikt nie dał mi prawa do zmiany wypowiedzi, szczególnie ich sensu. Koniec dyskusji, bo niema nad czym dyskutować, każdy normalny człowiek wie, że to tylko subiektywne odczucie, pamięć dziecka, którym wówczas była P. Maria.
~MM
2013.02.20 10.35.05
To wspomnienia, a nie kopiowanie, nie artykuł ani opracowanie. Myśleć - to nie boli. Tu nie ma nad czym filozofować.