Odświętnie ubrani czekaliśmy na pierwszą gwiazdkę…
(GRYFICE) Swoje wigilie z dzieciństwa, sprzed ponad pół wieku, wspomina pani Leokadia Dziemieńczuk z Gryfic.
- Czy pamiętam wigilię w domu rodzinnym? To było bardzo dawno, ponad pół wieku przeminęło, ale pamiętam, że grudniowe wieczory mieliśmy zajęte robieniem ozdób choinkowych ze słomy, kolorowego papieru klejonego klejem z żytniej mąki. Papier był cięty w paski, później klejony w kółka i powstawały kolorowe łańcuszki, praca czasochłonna, ale dla dzieci to sama radość. Najstarszy z rodzeństwa, mój brat, miał obowiązek - tak mi się wydawało - wykonania srebrnej gwiazdy betlejemskiej na czubek choinki. To były inne czasy, ale i tak choinka zawsze była pięknie ozdobiona tym, co sami zrobiliśmy. Mama zwykle piekła różne ciasteczka, które były zawieszone na choince, podobnie jak małe jabłka, orzechy i cukierki, ale te ostatnie w małej ilości.
W domu była radość i nasza duma, że tak pięknie, i ten zapach świerku, zapach, który do dzisiaj się pamięta.
Choinkę z lasu przynosił tato dzień przed wigilią. W moich rodzinnych grodzieńskich stronach zima była zima a lato latem. I dlatego choinka musiała być przywieziona wcześniej, by odtajała w sieni naszego domu. Tato szedł do lasu po choinkę, a dzieciaki, czyli my, do kąpieli, bo już z samego rana mama paliła w kuchni i grzała wodę do balii. Nie było łazienek, wanien z natryskiem ani natrysków. Takie były wówczas warunki. Dzisiaj mówię, że trudne - myślę - że to były zupełnie inne czasy, a nie trudne warunki.
W dzień wigilii, to my - dzieci - brat i dwie siostry, zajęci byliśmy strojeniem choinki. Mama przygotowaniem wieczerzy, tato zajęty obrządkiem. Każdy znał swoje miejsce i zajęcie.
Pachnące latem sianko na całym stole przykrywał biały obrus, przy każdym talerzu gałązka świerku i potrawy wigilijne na stole. Odświętnie ubrani czekaliśmy na pierwszą gwiazdkę. To był znak, że wieczerzę czas rozpocząć od dzielenia się opłatkiem. Gospodarz domu, czyli tato, z opłatkiem w ręku podchodził do mamy składając życzenia i łamał się opłatkiem. Następny w kolejności był brat i później my, też w kolejności urodzenia. Łamaliśmy się z tatą opłatkiem i dopiero po tym, uroczystym i doniosłym, dla nas dzieci, obrzędzie, mogliśmy przełamać opłatek z mamą i między sobą. Wieczerza była syta, choć na pewno bez przepychu, jaki dziś serwują w domach. Pamiętam duże ilości ryb i to różnych, ja zajadałam się śledziami i kiślem z żurawin. Był jeszcze kisiel z mąki owsianej, ale tego to nie lubiłam. Tyle pamiętam jako 4-letnie wówczas dziecko.
Po wieczerzy wigilijnej śpiewaliśmy kolędy. Pięknie było. W domu ciepło, zapach świerku i ten śpiew na dwa głosy, mojego taty i mamy oraz nasze wtórowanie. Pięknie było. O godz. 23.00 tata wychodził z domu przygotować konie i sanie do wyjazdu na pasterkę. Kościółek był blisko, jakieś trzy kilometry. Ale przecież to zima i noc. Opatuleni jechaliśmy na pasterkę. W kościółku śpiew i bardzo dużo ludzi, ścisk, ale dzieci i tak przeciskały się do przodu, bliżej ołtarza i jakby bliżej tego, który nam się narodził. Tak wtedy myślałam i gdzieś w głębi serca myślę nadal.
Po Pasterce kompletnie zmęczeni całym dniem i jego radościami idziemy spać. Takie są moje wspomnienia z dzieciństwa.
Ciąg dalszy wspomnień pani L. Dziemieńczuk w następnym wydaniu. MJ