(RESKO) Z panem Janem Michalczyszynem umówiliśmy się na spotkanie na polu namiotowym i wypożyczalni kajaków Kajnet w Resku.
Pan Jan czekał na mnie na miejscu razem z wnuczkiem. Korzystając ze słonecznej pogody usiedliśmy pod przytulną wiatą. W drodze do niej minęliśmy kilkadziesiąt kajaków oraz samochody gotowe w każdej chwili do transportu sprzętu. Brukowana ścieżka z kamieni polnych oraz liczne nasadzenia drzew zdradzały ogrom pracy i trudu włożonego w ten zakątek. Dla uzyskanego efektu warto było, albowiem nie tylko cieszy oczy, ale i odgradza od miejskiego życia, tworząc cichą i spokojną enklawę. Tuż za wypożyczalnią znajduje się niedawno odnowiona promenada, z której chętnie korzystają mieszkańcy miasta.
Wypożyczalnia i pole namiotowe zlokalizowane są na terenie byłej ubojni, w jednym z obiektów wydzielono miejsce dla gości, aby mieli gdzie schronić się przed niesprzyjająca pogodą.
Jako niegdyś zapalony turysta zwiedziłam z plecakiem wiele zakątków kraju i Europy, bywając tym samym na wielu polach namiotowych i w wielu ośrodkach. To w Resku ma w sobie swoisty urok, bo z jednej strony cieszy oko wypielęgnowaniem, z drugiej odnosi się wrażenie bycia w rodzinnej atmosferze, w miejscu bezpiecznym i niemal swojskim, jest to miejsce, które ma w sobie ducha. Sprawia to zarówno życzliwość gospodarzy, ale i też sposób zagospodarowania terenu. O taki efekt niezwykle trudno, tym bardziej, że sporo osób pole namiotowe traktuje często jako wydzielony „kopel” z dostępem do bieżącej wody.
- Proszę powiedzieć co sprawiło, że zajął się pan akurat taką działalnością?
- Zdopingowały mnie dzieci. Rodzice mieszkali za oczyszczalnią, a ja ostatnio w blokach. Dzieci zwróciły uwagę, że nic się tutaj nie dzieje, wszystko jest zarośnięte, rozkradzione, nic nie ma. W tym czasie przechodziłem na emeryturę. Wyprawkę przeznaczyłem na zakup kajaków. Raptem udało mi się kupić sześć byle jakich kajaków. To był rok 1999, jednak tak uczciwie nastawiliśmy się na kajaki w 2002 roku, wówczas zaczęliśmy kupować sprzęt. Był jeden zlot instruktorów, przodowników kajakarstwa, potem – drugi. W tamtych latach mało kto pływał, w tej chwili dużo osób już weekendowo pływa. Na pewno do Drawy, Pilawy nie dorównujemy. Tam przez tydzień idzie tyle kajaków, co u nas przez cały rok, ale myślę, że około 2-3 tys. ludzi przepływa Regą.
- Spływy kajakowe zaczynają się od pańskiej przystani?
- Wszystko zależy od tego, jak wiara chce. Proponujemy dwu- trzydniowy spływ. Jeśli jednak chcą cały tydzień, to dopytujemy, na jakim odcinku chcą pływać, zawsze służymy pomocą.
- Od czego zaczęła się przygoda z kajakami?
- Już w 1964 roku pływałem, potem przyszła praca w szkole. Przez 25 lat jeździłem na rowerach z młodzieżą. Podczas wakacji przez dwa tygodnie obowiązkowo był rajd rowerowy. Jeździliśmy niedaleko: w koszalińskie, gdańskie, poznańskie – i tak przez 25 lat. Potem kierowcy przestali zważać na rowerzystów, a gdy jeździliśmy kolumną z 15 dziećmi, to zacząłem bać się. Wtedy postanowiłem przerzucić się na kajaki. Pierwsze cztery kupiłem do szkoły na wyprzedaży. Powoli kupowałem po jednym, dwóch i takim sposobem zakupiłem w sumie 10 kajaków. Wtedy już mogłem zorganizować spływ dla 20 osób. Gdy dokupiłem kolejne pięć - przeszedłem na emeryturę. Należało więc ciągnąć to dalej. Na zorganizowanie wypożyczalni przeznaczyłem wyprawkę. Syn i córka cały czas pływali. Teraz szefem jest Justyna. W tej chwili tak to rozbudowaliśmy, że mamy prywatne samochody do rozwożenia.
- Na jakiej zasadzie odbywa się współpraca z wami?
- Nie jesteśmy organizatorem spływów. Mamy sprzęt i dowozimy go na spływ, który organizują ci, którzy chcą płynąć kajakiem. Jeśli pani chce popłynąć ze znajomymi, to znaczy, że pani jest organizatorem. Warunek jest taki, że trzeba mieć ukończone 18 lat. My ze swojej strony proponujemy trasę pod względem długości i trudności. Dowozimy kajaki na wyznaczone miejsce i z wyznaczonego miejsca o omówionej porze odbieramy. Dajemy instrukcję jak płynąć, aby się nie przewrócić. Zawsze proponujemy rozpoczęcie spływu od Świdwina albo od Półchleba, od mostku. Dla nas najatrakcyjniejsza trasa jest od Dalna do Żerzyna, bo lubimy pływać z przeszkodami. Jeśli ktoś się zgłasza, zapisujemy, pytamy, czy pierwszy raz czy nie, którą trasę chce przepłynąć, wówczas mówimy ile ma czasu, operujemy odcinkami od mostu do mostu i informujemy w jakim czasie powinni się zmieścić. Jest telefon na kajakach, na tablicach informacyjnych na rzece, które zrobiliśmy. Była to nasza inicjatywa, nasza praca i nasze pieniądze.
- Co jednak proponujecie dla takiego szczura lądowego jak ja, który pływał jedynie po jeziorach i nie zawsze z zadowalającym skutkiem?
- Wodę trzeba szanować. Niektórzy są bardzo pewni, bo już pływali, a potem okazuje się, że pływają, ale najczęściej w kapokach w wodzie.
- Dlaczego nie jesteście organizatorami spływów?
- To wszystko kosztuje. Organizator spływów odpowiada tak samo, jak firma turystyczna, która organizuje wycieczki do Egiptu. Musi mieć takie same zabezpieczenia ubezpieczeniowe, majątkowe i inne rzeczy. Nie rozróżnia się tego. W tym momencie są to dla nas zbyt duże koszty, bo ubezpieczenie wynosi około 10 tys. zł rocznie. Przy takim ruchu turystycznym trwającym dwa miesiące... Gdybyśmy mieli organizować spływy, musielibyśmy być z grupą na wodzie i wymagałoby to większego zaangażowania.
- Zaczynał pan od sześciu nowych i kilku zdezelowanych kajaków, a dzisiaj ile macie kajaków?
- Około 50. W tamtym roku mieliśmy najnowocześniejszą bazę na Redze. Koledzy z firm w Trzebiatowie nie mają takich kajaków. Dopiero fakt, że od kilku lat mieliśmy taką bazę, sprawił, że jedna z firm też takie kupiła. Z kolei na nas zakup lepszego sprzętu wymusiła nasza trasa. Po przepłynięciu odcinka na Redze dwie trzecie musieliśmy naprawiać - po każdym dniu. Zwyczajniej bardziej opłacało się kupić droższy i lepszy sprzęt, niż później po każdym spływie kleić.
- Rega tak właściwie jest największym skarbem tych terenów. Czy pana zdaniem jest wystarczająco rozreklamowana?
- Na naszym terenie pozostała nam tylko Rega. Z pewnością nie chcielibyśmy, aby to było to, co dzieje się na Drawie. Tam jest dziennie w granicach 600-700 kajaków. Tam są limity, bramki, wpływa się do parku, gdzie pobierane są opłaty. U nas grupa płynie w swoim towarzystwie i jest sama na rzece. Nawet jeśli mamy kilka grup na rzece, to staramy się je rozbić w różnych godzinach, tak aby nie widzieli się, aby byli w swoim towarzystwie i nikt im nie przeszkadzał. Przeszkoda nie stwarza tego, że stoi 20-30 kajaków i czeka, bo ktoś zaklinował się na drzewie, a tak jest w parku w Drawsku, gdzie stoi sto kajaków i czeka godzinę, żeby przebić się przez przeszkodę.
- Czytałam wiele sprawozdań i niektórzy kajakarze nie ukrywają, że piją alkohol. Jak sobie z tym radzicie?
- Wszystko zależy od ludzi. Zwracamy szczególną uwagę na to, ile rzeczy zostało w kajaku. Jeśli widzimy, że mają ze sobą, to chcemy później widzieć puste puszki czy butelki w kajaku. Informujemy, aby zostały w kajaku, my je zabierzemy. My ze strażakami z Łobza sprzątamy rzekę aż do Reska. Dajemy sprzęt, oni ludzi, zrzucamy się na paliwo. Robimy to tak, aby było bez zysku, nawet z naszymi kosztami dodatkowymi. Co roku robimy różne odcinku, najbardziej brudne są za Łobzem. To nie jest wynik kajakarzy, wędkarzy, ale ogródków działkowych. Brudno jest też na wysokości promenady. Pierwszymi drzewami, na których to się zatrzymuje, to drzewa za mostem na Unimiu. To, co ucieknie, zatrzymuje się na wysokości Bełcznej, Karwowa. Tam jest duży wiatrołom i wszystko się tam kręci i dzwoni.
- Z jednej strony chcielibyście mieć ruch, ale z drugiej nie chcecie dopuścić do przeludnienia na rzece. Czy są to tereny, w które warto zainwestować w turystykę i agroturystykę?
- Musiałby być kompleks. Nie tylko kajaki, ale i miejsca noclegowe i jeszcze coś dodatkowego. Jesteśmy w mieście. Co innego na wsi, poza miastem. Z jednej strony jesteśmy prawie jak na wiosce, bo odgrodziliśmy się nasadzając mnóstwo drzew. Wcześniej były tu krzaki.
- Odnosi się wrażenie, że człowiek znajduje się poza miastem.
- Tak, ale zazwyczaj przy różnych imprezach jest hałas, a na to nie możemy sobie pozwolić. Teraz najbardziej zadowoleni jesteśmy z promenady. Dla mieszkańców jest to niesamowita atrakcja, ludzie spacerują tu z miłą chęcią.
- Przyjeżdżają do was grupy z Polski?
- Tak. W sezonie mamy kilka grup z Polski. W tym roku mamy grupę studentów AWF z Krakowa, z Poznania, Gdańska... Sporadycznie, ale są. Bardziej te grupy wykorzystują sprzęt z Trzebiatowa, bo chcą dopłynąć do morza. Prawda jest taka, że jeśli wezmą sprzęt z Trzebiatowa, to drożej ich to wyniesie. Jeśli wykorzystują nasz sprzęt, jedziemy po niego do Trzebiatowa i czasami zabieramy ze sobą kierowców, którzy następnie jadą po pozostałych. Mamy też stały kontakt z lokalnymi przewoźnikami osób i oni jadą po kajakarzy na miejsce.
- Przystąpiliście do LOT-u?
- Poważnie myślimy o tym, aby być. Od początku uczestniczyliśmy we wszystkich spotkaniach, dotyczących Lokalnej Organizacji Turystycznej.
- Jakie działania jeszcze podejmujecie w związku z szerzeniem kajakarstwa, bo jak widzę, nie jest to jedynie sposób na życie, dodatkowe dochody, ale przede wszystkim pasja, na bazie której powstało to miejsce.
- Działamy też charytatywnie. Prócz sprzątania Regi, organizujemy spływy dla młodzieży. W tym roku chcieliśmy po raz pierwszy zrobić dla przedszkolaków, ale pogoda nam nie dopisała. Uczestniczyliśmy w spływie dla niewidomych, robimy spływy dla Domu Pomocy Społecznej – w takich wypadkach musimy zatrudnić ratowników i tylko na pokrycie tych kosztów konieczne są pieniądze. Sprzęt udostępniamy za darmo.
- Dużo ludzi z Reska pływa?
- (śmiech) Z Reska już chyba wszyscy pływali. Kiedyś spytałem leśników, czy znają swój las od strony rzeki. Zaproponowałem spływ, teraz pływają 2-3 razy w roku. Po pierwszym spływie chcieli wyciąć drzewa, a my od razu zaoponowaliśmy, aby tych drzew nie wycinać. Mieliśmy na początku miesiąca maraton kajakowy i jeden z uczestników również powiedział, że drzewa trzeba usunąć. Ale nie, to największa atrakcja przecież, na rzece trzeba pracować, uczyć się, można ewentualnie przyciąć jakąś gałązkę.
- Jesteście tu wiele lat. Z pewnością mieliście szczególnych gości, niecodzienne wydarzenia.
- Mieliśmy tu zacnego gościa, najbardziej zasłużony w Polsce kajakarz. Już można tak o nim powiedzieć. Jest to niesamowity człowiek, Aleksander Doba, który w 99 dni samotnie przepłynął kajakiem Atlantyk (czwarty na świecie, pierwszy w Polsce). Był u nas przed wyprawą, dyskutowaliśmy, opowiadał, w jaki sposób przygotowuje się, słuchaliśmy z niedowierzaniem. Byliśmy później w Policach na powitaniu. Teraz wybiera się na Pacyfik. Z Ameryki Południowej do Japonii. Aleksander Doba ma 66 lat.
- Ludzie są różni, więc zapewne mieliście historie z drugiej strony - narzekanie. Wielokrotnie na szlakach spotykałam turystów narzekających, że w górach jest za dużo kamieni. Czy spotkał się pan z kręceniem nosem, że np. woda za zimna?
(śmiech) - Są. Klient jest klientem i nie komentuje się tego. Gdy przyjeżdża chłopak z dziewczyną, mówimy, że zobaczymy czy nadaje się na żonę czy nie. Rzeka to sprawdzi. Musi być współpraca i zaufanie. Szczególnie dziewczyny przychodzą elegancko ubrane, myśląc, że to wycieczka po jeziorze. Są robaki, muchy, zielsko, krzaki, muł. W środku rzeka jest piaszczysta, brzegi są zamulone. Na odcinku z Prusinowa do Łobza są bystrza jak w górskich potokach. Woda wypłyca się i płynie wśród kamieni.
- Jakie odcinki i pory roku wybieracie dla siebie?
- My sami pływamy wiosną i zimą, latem nie mamy czasu. Wybieramy Brzeźnicką Węgorzę, Reską Węgorzę, Piaskową, Rekowa, Mołstowa, Ukleja – one mają wówczas dopiero wodę. Dopiero teraz, na wiosnę, płynąłem odcinkiem Uklei, od Rogowa do Troszczyna. Jest to najładniejszy odcinek, jakim pływałem. Przede wszystkim musimy przepłynąć sami, aby wiedzieć, co później klientom sprzedać. Mieliśmy ostatnio grupę, która chciała przepłynąć Mołstową. Gdy stwierdziliśmy, że tam jest ciężko, odparli, że właśnie taką trasę wybierają. Pojechaliśmy sprawdzić, zadzwoniliśmy i wyjaśniliśmy, jak wygląda trasa. Wody było 10-15 cm – zrezygnowali. Mieliśmy grupę prawników z Poznania, byli u nas każdego roku. Później przestali przyjeżdżać. W ubiegłym roku wrócili ponownie. Przyjeżdżali z synami, była to grupa męska, wywoziliśmy ich w las na Mołstową. Po trzech czterech dniach odbieraliśmy ich. Byli z rzeczami, ze wszystkim. Tam wpływa się w las i cały czas lasem płynie się. Oni szli po rzece, ciągnąc rzeczy w kajaku. Mieli ze sobą maczety, piły siekiery, różnego rodzaju sprzęt. Zasada była taka – ciąć, przepchać kajak i niech się uczą. Po długiej przerwie w tamtym roku panowie przyjechali, ale sami, bo młodzież dorosła, rodziny pozakładała i już im się nie chce. Dwa lata temu mieliśmy z kolei załogę kobiecą, dwie panie w wieku powyżej 70 lat przyjechały z młodzieżą. Powiedziały, że gdyby nie one, młodzież nie zorganizowałaby tego wyjazdu. Z kolei najmłodszy uczestnik miał 5 miesięcy, płynął w foteliku.