Bronisław Lebiedź – ocalały z Syberii, osiadł w Drawsku
Śniegu tam było około
dwóch metrów. Byłem
tam niecały miesiąc. Stamtąd już powieźli mnie na Trofa – Karzyń, okręg barkucki. Tu były baraki zamknięte. Akurat trafiło się, że był jeden Polak w tym baraku, starszy człowiek, wcześniej aresztowany, reszta to Ukraińcy. Byliśmy konwojowani do pracy i z pracy. Do stołówki też każdy barak był osobno prowadzany. Prawdopodobnie było tam około 5 tysięcy więźniów. Tam była kopalnia węgla – 7 pokładów, w tym trzy pokłady kopane. Były pokłady pionowe, 150 metrów w dół, na dole był chodnik wentylacyjny i taki, którym wywozili węgiel. Na górze był chodnik 12 metrów od powierzchni, wybierali węgiel z góry. Tu nie było taśmy, nie było nic, bo sam węgiel leciał. Wynosili go takimi schodkami – od dołu było bliżej, później dalej, po 12-15 metrów, były pneumatyczne młotki. Zagonili mnie do tej kopalni.
Gdy zmarł Stalin, to od razu „sprężyna” pękła. Po jakimś czasie już zaczęli nam zabierać numery. Ja miałem numer, pamiętam jak dziś - A217. Gdy teraz spotykam się z ludźmi, którzy mieli numery, to wiem, na jakich terenach byli. Później ten obóz rozwiązywali. Tam już zaczęło pracować dużo ludzi prywatnych, nawet byłych więźniów. Ja miałem wysoki wyrok, wywieźli mnie więc na Incę, ale dalej niż poprzednio - pod Workutę, do obozu nr 2. Tam pracowałem nie w kopalni, ale jako stolarz, jednak niedługo.
Wtedy więźniów mogły już odwiedzać rodziny. Był kwiecień i chyba 20 stopni mrozu. Strugaliśmy deski, robiliśmy skrzynie do samochodów ciężarowych na burty. Po drugiej stronie maszyny był Niemiec. Rozmawiał z kolegą, a ja miałem na rękach duże rękawice watowe. Trzymałem w ręku deskę, która była w strugarce. Wyrwało mi te rękawice i palce skróciło. Zrobili mi operację i wyrzucili mnie do szpitalnego obozu. Wiedziałem, że matka do mnie jedzie. Usłyszałem, że na jakimś skrzyżowaniu pociągi się zderzyły. Myślałem, że matka tam była... ale nie. Odwiedziła mnie w szpitalu. Powiedziała mi, że mój brat jest w Workucie.
Śmierć za brak pokory
Pracowałem w Incie przy budowie szkoły. Miałem kolegę, młodszego ode mnie. Był Rosjaninem, nazywał się Borys Smirnow – rocznik 1932. Był z ojcem na wojnie w Finlandii, on był jedyny chłopak, miał dwie siostry. Matka została z tym trojgiem dzieci. Nie dbali o to, gdzie matka wróci, ale w Rosji nie miała już domu. Z tymi swoimi dziećmi wracała niby na swoje tereny. Ten Borys Smirnow był w szkole i pisał książkę o tym, jak było w Finlandii, ale jego koledzy ze studiów wydali go. Dali mu 10 lat za to. Opowiadał mi, że miał tylko kilka rękopisów. Taki pamiętnik pisał, jak było w Finlandii, jak matka wracała, gdy nie było gdzie wracać. On chyba najmłodszy był.
Na budowę przyjechała komisja. To już było po śmierci Stalina. Siedzieliśmy przed budową, gdy zobaczyliśmy komisję. Wstałem, a Bora - nie. Powiedziałem - wstań Bora, co ci szkodzi? A on mówi: „Nie, oni mnie posadzili” i nie wstał przed tą komisją z Moskwy. Przechodząc, spytali go – „Czemu nie zdrastwujesz?”, a on odpowiedział, że siedzi, ale nic złego nie zrobił. Jeden z nich powiedział tylko – „do mieszka” i poszli. Zaraz tego chłopaka zdjęli z pracy, zabrali mu robocze ubranie i wrzucili do karceru i do wieczora już go zamordowali. Niby rozpalił ogień... Ale czym miał rozpalić, skoro nie miał ani zapałek, ani ubrania? Jemu tam nikt nie podał. Zanim przyjechała straż pożarna pozaobozowa, to ci strażnicy gaśnicami gasili ten pożar, w komórce, gdzie było podawane jedzenie, a gaśnice były pianowe. On miał na sobie taką koszulę, z wierzchu cerata, a pod spodem guma, tą koszulą go dusili, aż stracił przytomność. Zakładali ją, bo ona nie zostawiała śladów, że go dusili. On jeszcze oddychał... W pianowej gaśnicy jest kwas siarkowy, to lali bezpośrednio na niego, cała skóra z tego kwasu była zniszczona. Gdy go wyciągnęli, zanieśli do lekarza. Był bardzo dobry chirurg, z Łotwy, powiedział, że nie będzie żył i rzeczywiście, Bora zaraz zmarł. Wzięli tego trupa do tundry, później jeszcze opalali go na żelaznym piecu, żeby były dowody, że był poparzony. Ale kto to robił? Dla swego pozoru robili. Oni strasznie bali się samych siebie. Więźniowie zrobili bunt, nie chodzili do pracy, żeby przeprowadzili śledztwo. Przyjechali, było śledztwo, ale nic nie zrobili. To tylko dla pozoru było. Szkoda było mi tego chłopaka. Mówił, że siostry mówiły, że on jest zdrajcą ojczyzny. Jego własne siostry tak mówiły! Bo tak go osądzili – że jest zdrajcą ojczyzny. On wszystko opisał, tylko końcówkę spalił. Mówił, że może wyjdzie jakaś książka. Ale gdzie tam w Rosji wyjdzie... Tam, jak ktoś coś miał, to trzymał, albo niszczył. W tamtych czasach?
Jaka wolność?
Gdy się podleczyłem, wróciłem do obozu, na „Dwójkę”. Wtedy mieliśmy już przepustki. W tym obozie ludzie byli fajni.
Później wezwali mnie do sądu, uprzedził mnie o tym obozowy. Fajny był to człowiek, Rosjanin. Uprzedził, że idę na sąd, ale powiedział, że wystawił mi dobrą opinię. Przewidywał, że zwolnią mnie, mówił, że pójdę do domu. Wezwało mnie trzech moskiewskich oficerów. Taka niby komisja. Wezwali i pytali, ile mam klas. Powiedziałem, że jestem niepiśmienny. Spytali - „To jaki z ciebie polityk niepiśmienny?”. Mówię: „Ja powiedziałem, że jestem politykiem? Sąd mnie nim zrobił”. Powiedzieli, że idę na wolność.
Pomyślałem - jaką wolność? Gdzie mam iść? Domu nie mam, wszystko skonfiskowane. Kołchoz? Gdzie? Jaka wolność?
Pomyślałem, że pojadę do brata i tam postaramy się o polskie dokumenty. Pojechałem, ale brata nie było, pojechał na przepustkę do matki. Był tam miesiąc. A już zima się zbliżała. Pojechałem ubranie mu zawieźć, bo w letnim pojechał. Zaczęliśmy wyrabiać dokumenty, równocześnie pracowałem na tej kopalni.
Dowiedzieliśmy się, że dokumenty już przyszły, a oni jeszcze je trzymali. Chcieli trzymać do wypłaty, abyśmy pieniądze dostali. Tylko że określony był termin tych dokumentów, gdyby minął, nie moglibyśmy już wyjechać. W końcu wydali nam dokumenty, a wypłatę zostawiliśmy. Spytali, ile mamy pieniędzy. Trochę mieliśmy. Powiedzieli, byśmy je oddali, że nam za granicą dadzą pieniądze.
Do Polski
Brat, gdy był na urlopie, wziął ślub. Pojechaliśmy w rodzinne strony (na tereny przedwojennej Polski, po wojnie zajęte przez Rosjan), ale tam był już kołchoz, chaty stał tylko kawałek. Musieliśmy szybko jechać dalej, bo termin ważności dokumentów mijał. Tato był w obozie w Irkucku, ale też wrócił do domu. Granicę przekraczaliśmy w Brześciu. To było w 1957 roku.
Zdaje się, że to było w Teresopolu, w sklepie. Zapytałem, czy można kupić chleba ile chcę. A kobieta mówi, że można. W Rosji nie można było. Gdy mieliśmy w Moskwie przesiadkę, kupiliśmy batony, a nie wolno było, bo zabierali. Widzieli to, że kupiliśmy. Cały czas nas prowadzili. Pamiętam, jak jechaliśmy taksówką z Północnego Dworca na Białoruski. Przyjechali za nami i zatrzymali. Powiedzieli, że kierowca wziął walizki i dostał parę groszy za to. My odpowiedzieliśmy, że nie pomagał, bo nie mamy takiego bagażu, żeby ktoś nam pomagał. Zaraz podeszli w cywilnym ubraniu i spytali o co chodzi, a my, że nas to nie obchodzi. Zabrali tego kierowcę i pojechali z nim. Wiedzieliśmy, że kierowca oberwie. Wszędzie byli za nami, wszędzie prowadzili, ciągle na oku byliśmy.
Obcy na swojej ziemi
Gdy przyjechaliśmy, staraliśmy się wyciągnąć z Rosji rodziców. Nie ukrywaliśmy, za co siedzieliśmy, skąd przyjechaliśmy. Nie traktowali nas tu dobrze. Nie dostaliśmy ani mieszkania, ani nic. Z bratem byliśmy u wujka i tam razem pracowaliśmy na „Wieczorku”, w kopalni. Pracowaliśmy już dwa miesiące. Brat chciał ściągnąć żonę. Zależało nam, aby szybko dostać mieszkanie. Obiecali na kopalni, że dadzą, ale nie dali. Pojechaliśmy do Wałbrzycha, bo słyszeliśmy, że było tam mnóstwo mieszkań. Sprzedawali je, ale nie nam. Mieszkaliśmy w kuchni: ja, brat, wujek. Mieszkał tam jeszcze Niemiec, bo to był jego dom. Ja już się ożeniłem i nadal nie mogłem dostać mieszkania. W tym czasie przyjechali rodzice i też byli z nami w tej kuchni – 4 metry na 4 metry.
Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że Niemcy wyjeżdżali i opróżnili mieszkanie w bloku. Poszliśmy tam, było ładne mieszkanie: duży pokój, duża kuchnia i letni pokoik. Weszliśmy tam sami z żoną, a wieczorem już wnieśliśmy łóżko.
W ciąży na bruk
- Ojciec przyszedł do zajętego przez nas mieszkania i do mnie: - Znowu go do więzienia wsadzisz. Przecież wiesz, co będzie, ale ja, że nic nie będzie.
- przypomina tamten trudny okres, po przyjeździe do Polski, żona pana Bronisława – Jadwiga Lebiedź.
- Zostaliśmy tam i już nocowaliśmy. Matka przyszła do nas i mówi – a to i ja zostanę. I jeszcze przy nas mieszkała siostra ojca, starsza kobieta, już 80-letnia. Ojciec dopiero po tygodniu czy dwóch doszedł.
I wtedy wieczorem przyjechał Żyd z rodziną, z punktu repatriacyjnego i mówi, że ma przydzielone to mieszkanie. A ja - jak to ma pan przydzielone? Poszedł na milicję, przyszedł milicjant, sprawdził i stwierdził, że rzeczywiście miał przydział. A ja na to – jak to jest? On przyjechał dopiero i już ma przydział, a mąż rok już pracuje i my nie mamy gdzie mieszkać! A to już był marzec 1958 roku. I spytałam go, a gdzie ja pójdę rodzić? On mówi, że do szpitala. No tak, do szpitala a ze szpitala gdzie wrócę? Spytał, gdzie do tej pory mieszkaliśmy. Powiedziałam, że go zaprowadzę, taka kuchenka cztery na cztery. On mówi, że nie ma mieszkań, więc ja do niego, no tak, ten przyjeżdża i od razu ma mieszkanie, bo wiadomo - jest bogaty, ma złoto, to i mieszkanie jest, bo ten Żyd z Rosji przyjechał i nawet po polsku nie umiał mówić. Dlaczego Żydzi mają prawo, a ja nie? Mówię, że na pewno nie ustąpię z tego domu, bo nie mam gdzie mieszkać i Żyd poszedł. Zabrali go na milicję, żeby spisać protokół. W końcu mi mówili, że górnicy mają pierwszeństwo.
Minął chyba miesiąc, przyjechał cały transport ludzi. Powiedzieli nam, że będą eksmisje robić. Zdziwiłam się, bo wcześniej zostaliśmy zameldowani w administracji. Przyjechało chyba z pięciu mężczyzn i ludzie z administracji. Powiedzieli, że przyjeżdżają eksmisję robić. Tłumaczyli, że kobieta, która nas meldowała, nie rozumiała sytuacji. Odpowiedziałam, że na pewno stąd nie wyjdę. Kazali zabierać meble, a my odkupiliśmy je od Niemca. Powiedziałam, że ten, kto cokolwiek ruszy, to pierwszy dostanie w łeb. Nie bałam się, byłam prawie w ostatnim miesiącu ciąży. Zabrali się i wyszli. Po dwóch tygodniach przysłali karę, że eksmitowali nas, babcia nie wiedziała o co chodzi i podpisała.
Napisali, że nas wyeksmitowali, musieliśmy zapłacić 800 zł za to, że nas wywieźli. To było dużo, mąż tyle zarabiał. Ale nie wywieźli nas, zostaliśmy i mieszkaliśmy jeszcze jakiś czas - mówi pani Jadwiga.
Drawsko
Do Drawska przyjechaliśmy niedługo potem, bo w 1960 roku. Tutaj byli moi rodzice i bracia. Przyjechaliśmy w gościnę. Mężowi spodobało się, bo są rzeki, jeziora, a on zawsze marzył o tym. A ja nie chciałam, aby więcej w kopalni pracował, bo bardzo źle wyglądał i chorował. Gdy słyszałam, jak wyje syrena, już się denerwowałam, zaglądałam czy przyjedzie. I tak trzy lata w kopalni pracował.
Powiedziałam - „Nie, to nie życie, ani dla mnie, ani dla ciebie”. Przecież ta syrena co rusz rano tam wyła, co rusz jakiś wypadek, tyle kopalni tam było. Mieszkaliśmy w dobrym miejscu, bo o jeden przystanek od Szczawna-Zdroju, ale ja nie chciałam, aby on na dole pracował. A młody człowiek, to zawsze jakieś głupstwo popełnia. Jedno dziecko mieliśmy... Później dopiero okazało się, że troje dzieci i do internatu trzeba było dać. Wtedy dopiero odczułam, że nie trzeba było wyjeżdżać – opowiada pani Jadwiga.