Władysław Majewicz
urodził się w styczniu
1939 roku w Hniżdyczowie, 18 km od Stryja - obecnie Ukraina. Jego ojciec pracował w fabryce papieru a matka - u dziedzica w pałacu.
W czerwcu 1942 roku zostali skierowani do Rienow na roboty przymusowe. Dzisiaj to Rynowo koło Łobza. Pan Władysław, jako że w 1942 roku był jeszcze małym dzieckiem, niewiele pamięta z tego okresu. Więcej może opowiedzieć o tym, co się działo od roku 1944. Od tego też czasu rozpoczyna się jego opowieść o tym, jak żyło się wśród Niemców, w jaki sposób traktowani byli Polacy na tle innych narodów oraz jak wyglądały walki...
Majątek Rynowo należał do Borków, jednak tu formalnie był tylko zarządca, który zajmował pierwszy budynek po lewej stronie, w pobliżu obory. Tutaj była tylko obsługa, która pilnowała i ogrzewała pałac. Bork przyjeżdżał, ale tylko latem. Więcej na ten temat wiedziałby pan Rakoczy, który urodził się w Rynowie w 1917 roku, ale niestety on już nie żyje. To on opowiadał, że Bork przyjeżdżał i grał na fortepianie na balkonie. Teraz, gdy pałac się zawalił, to po balkonie nie ma śladu. Rodzina Borków tutaj nie mieszkała.
Mieszkaliśmy dwa kilometry od Rynowa, w domu zbudowanym z gliny. My zajmowaliśmy jeden pokój, drugi inna rodzina. Tamtego domu już nie ma. W jego miejscu stoi budynek czterorodzinny. Podczas wojny znajdowała się tam owczarnia. Ojciec i matka pracowali w majątku. Rano wychodzili do pracy. Ojciec w 1943 roku został skierowany do Berlina na kurs traktorzysty. Matula pracowała tam, gdzie ją wysłali, a ojciec – na ciągniku. Inny Polak jeździł na ciągniku na holzgaz (gaz z drzewa - niegdyś była to jedna z alternatywnych metod napędu pojazdów, w tym i ciągników rolniczych. Często stosowana podczas kryzysu paliwowego i w okresie wojny - przyp. red.). Ojciec jeździł Lanz Bulldogiem. Koła tego traktora były na kolcach, a odpalało się go za pomocą lutlampy (głowica musiała osiągnąć temperaturę zapłonu ok. 500 - 800 °C. Rozruch silnika następował poprzez koło zamachowe, do którego osi podczepiano kierownicę - przyp. red.).
Inny z kolei Polak był marynarzem. Jego statek został zatopiony 3 września. Tutaj trafił do pracy w gorzelni.
Pamiętam, że byliśmy głodni. Miałem te cztery czy pięć lat. Teraz dziecka nikt samego nie zostawi, a moi rodzice szli na szóstą rano do pracy, mnie musieli zostawić. Zawsze miałem zostawione jedzenie w walizeczce, a w niej kawa, cukier, chleb czy też placki, o ile matula ukradła trochę ziemniaków. Tu zawsze miała do nich dostęp. W Rynowie znajdowała się gorzelnia, do której przywozili ziemniaki. Na owczarni mieszkała też starsza pani. Gdy gotowała zupę latem, zawsze na podwórku, to wysyłała nas na pokrzywy, lebiody czy po brukiew. Brukiew przywozili na owczarnię dla owiec. Byłem mały i to wszystko obserwowałem. Do szkoły nie chodziłem, to wszędzie mnie było pełno, wszystko widziałem. Na dziecko nikt nie zwracał uwagi, ale do wsi nie wolno mi było chodzić.
Jeńcy i robotnicy
W czasie wojny było tu
dużo Ukraińców. Oni
mieli lepiej, niż Polacy. Część z nich mieszkała w Rynowie. Mieli inne dodatki do chleba, do jedzenia, cukru. Przydziały mieli większe i swobodę w chodzeniu. Ich nikt nie pilnował. Ojciec, jako Polak, musiał nosić znaczek z literą P (Polak), ale tego nie robił. Wszyscy zaopatrywali się w Łabędziu, gdzie były sklepy (wieś w powiecie drawskim). Bez znaczka mógł więcej czegoś dostać, bo w Łabędziu nie wiedzieli kto jest Polakiem, a kto Ukraińcem. Każdy Niemiec inaczej patrzył na Polaków, niż na Ukraińców. Na odbiór jedzenia były wyznaczone dni i godziny.
Polaków było chyba ośmioro w czasie wojny. Były tu obozy jeńców rosyjskich. Znajdowały się w miejscu, w którym teraz stoi we wsi ostatni dom. Rosyjscy żołnierze mieszkali w baraku. Obóz otoczony był drutem kolczastym na wysokość około czterech metrów. Ogrodzenie sięgało dachu. Były to poczwórne zasieki, myślę, że podłączone pod prąd. Ci Rosjanie, to chyba żołnierze wzięci do niewoli. Do pracy byli prowadzeni przez esesmanów pod karabinem. Nie wiem jednak co się z nimi stało.
Dalej stał barak, w którym były dziewczyny rosyjskie. Naprzeciwko szkoły z kolei byli Francuzi, ale oni mogli wolno chodzić. Francuzi mieli pod dostatkiem jedzenia.
Inna wersja wyzwolenia
Nie wierzę w to, że Łobez
został zdobyty 3 marca,
w waszej gazecie było napisane, że ktoś zginął 8 marca. Od miejsca, w którym mieszkaliśmy, Niemcy przerwali się w prostej linii około 2 km. Widocznie jakiś odłam z tego Świdwina. Koło Nętna mieszkało całe dowództwo niemieckie. Żołnierze zaś zlokalizowani byli na łąkach między Nętnem a Rynowem.
Było tam mnóstwo samochodów i dział. Tu Rosjanie byli i oni nie mogli dać rady. Tam było mnóstwo Niemców. Dopiero Rosjanie sprowadzili katiusze. Zanim to nastąpiło zginął jeden Rosjanin. Jak ta katiusza przyszła o 4 rano, to przez około pół godziny ziemia się trzęsła. Tylko dzięki katiuszom to wszystko rozbili. Po tym Rosjanie poszli i Niemców połapali. Ilu? Niemieckich żołnierzy było parę setek. Zagnali ich do obórek na owczarni i po dwóch pilnowali. Stali z pepeszami. Nie wiem jak i kiedy ich zabrali.
Przed Rynowem spaliły się dwa czołgi. Jechały w kierunku wsi, gdy dostały. Jeden prawie na drugim był, miały pourywane gąsienice. Pamiętam dokładnie ten moment, gdy przywieźli tych czołgistów. To była zbita skrzynia, a w niej sześć ciał przykrytych płachtą. Grób otoczony był tylko siatką, nie było tam żadnych nazwisk. O tych czołgach nie ma żadnych informacji w dokumentach historycznych. Piszą na przykład, że Łobez wyzwolony. A tu co piszą? Że Polacy wyswobodzili, to nieprawda. Przecież gdyby nie rosyjskie katiusze, to nie daliby im rady.
Raz Niemcy tu byli, a raz Rosjanie i Polacy. W tym czasie ojciec z innymi pobiegł do Rynowa świniaka zabić, bo człowiek był spragniony jedzenia. Trzy dni czekał, bo Niemcy wrócili. Bali się i ukryli. Dopiero, gdy wojska polskie i rosyjskie popędziły Niemców, to przywieźli dwa zabite świniaki. Było to zanim rozbili Niemców na łąkach.
Tu koło pałacu był grób z gwiazdą rosyjskiego oficera. Otoczony był betonowym murkiem, do dziś jeszcze można znaleźć po nim ślady. W sumie zginęło tu ośmiu Rosjan. Nie znam nazwiska tego Rosjanina, ale zapewne miał jakiś stopień.
Gdy front przyszedł to ci Rosjanie i Francuzi jeszcze byli, dopiero Rosjanie ich wyzwolili.
Niemcy uciekali na Łabędzie, wozy były załadowane. Bydło pędzili ze sobą. Ten Polak, który jeździł holzgazem odwoził Niemców za Odrę. Już mu ciągnika nie oddali. Udało mu się między frontami wrócić. Mieszkał tu parę lat, był przysłowiową złotą rączką, malował też obrazy – przeważnie zwierzęta, rykowiska, widoki. Wyjechał później stąd i był dyrektorem w fabryce penicyliny w Łódzkiem.
Walki
Niemców pamiętam, gdy
mieszkaliśmy jeszcze na
owczarni. Przebrali się w rosyjskie płaszcze i czapki. Nasz dom stał na skarpie. Tam trzech Niemców schowało się w trawie. Rosjanie poznali ich, nie wiem po czym. Okrążyli i zastrzelili. Po tym na jakiś czas trochę się uspokoiło. Po jakimś czasie przyszło dwóch Polaków ubranych po cywilnemu. Spali u nas w domu. Pamiętam jeden był wyższy, drugi niższy. Niemcy w nocy przyszli i zaczęli walić w okienko. Rozpoczęła się strzelanina. Jeden z Polaków został ranny. Niemcy uciekli, a oni na drugi dzień się wyprowadzili. My też uciekliśmy z innymi do Łabędzi. Dopiero gdy się uspokoiło, przyjechaliśmy do Rynowa.
W 1945 roku Rosjanie chcieli ojca zabić, bo twierdzili, że jest Niemcem. Ojciec miał metrykę urodzenia, ale wypisaną po łacinie. Jeden z nich wziął ją do ręki, ale nie znał łaciny. Porwał metrykę na kawałki. Wszyscy byli pijani, ale nic ojcu nie zrobili, wyszli ze złością. Ojciec wziął tę metrykę i poszedł do Łabędzi, gdzie był ksiądz. On posklejał dokument.
Po wojnie było jeszcze mnóstwo dzieci. Perfekcyjnie mówiłem po niemiecku. Z biegiem czasu wszystko zapomniałem.
Tutaj mieszkali przeważnie starsi ludzie. Pracowali niemal do ostatniej chwili. Dopiero gdy w Łobzie zaczęły się walki, to zaczęli uciekać. Kto chciał, to został. W 1947 roku część dopiero wyjechała.
Wojna gorzelniana
Tutaj wojna trwała dość
długo, a to za sprawą go
rzelni. Przez dzień, dwa, była ona w rękach Polaków, a przyszła noc i zaczynała się bitwa. Rano już ją mieli Rosjanie. Dłuższy czas to trwało. Była taka sytuacja, że Rosjanie postawili na podwórzu wozy drabiniaste z zielonką. Posadzili na nim jednego z karabinem skierowanym na gorzelnię, żeby ktoś z Polaków tam nie poszedł. Blisko była stajnia dla koni. Jeden z Polaków podszedł tam po cichu z tyłu i z pistoletu strzelił. Rosjanin się obejrzał, drugi Polak podbiegł, rozbroili Rosjanina i gorzelnia już była Polaków.
Gdy Rosjanie chcieli krowę zabić, to wprowadzali do stodoły, która mieściła się za sklepem. Stodoła miała ze sto metrów długości. Tak długo strzelał do krowy, aż padła. Widziałem to, bo zaglądaliśmy przez szparę. W końcu Rosjan wysiedlono do Tarnowa. Zabrali ze sobą wszystkie krowy. Ci, co pracowali w gorzelni, dostawali 2 litry bimbru dziennie za pracę, Rosjanie przynosili stamtąd masło i robili wymianę. Później przenieśli ich do Cianowa. Był tu jeszcze ten ciągnik, którym ojciec jeździł. Rosjanie przyszli w nocy, Polacy mieli już gorzelnię, więc Rosjanie bez problemu zapalili ciągnik i pojechali z nim na Cianowo. Później się trochę uspokoiło.
To nie było tak, że koniec wojny i spokój. W każdej chwili można było zginąć. Gdy Rosjanki kopały rów od gorzelni złapano jeszcze dwóch Niemców, ale ci Niemcy w nocy uciekli. Przez tydzień Rosjanie biegali po tych lasach i strzelali, ale Niemców nie złapali. Długi czas po wojnie trwało, póki to się unormowało. Ci Polacy, którzy tu byli w wojsku, to przeważnie z młodego naboru. Oni wojny nie znali, ich tylko wcielili i osadzali tutaj. Było ich tu 10-15 żołnierzy. Gdy Rosjanie odeszli, nie było już żadnego zagrożenia, zarządcą był polski żołnierz, który szlak bojowy przeszedł w stopniu sierżanta. Wtedy zaczęła się praca.
Osadnicy
Najwięcej osób przyje
chało tu w 1946 roku,
przeważnie z Syberii.
Na tej drodze była aleja wiśniowa. Ci osadnicy chodzili tam wiśnie zrywać. Wciąż było tam mnóstwo pocisków. Rozbijali je. Trzech zginęło. Są pochowani w Łabędziu.
Gdy katiusza odjeżdżała, to zostawiła w lesie pociski. Teraz jest zasadzone, rośnie tu młodnik. Jedne miały zapalniki, inne nie. Już po wojnie przyjechali tu ludzie ze Śląska, znaleźli ten skład, wsadzili pocisk w ognisko i poszli. Ognisko paliło się, ale pocisk nie wybuchł tylko poleciał, na Łabędzie. Tam uderzył w stodołę aż zdjęło dach i wpadł na podwórko komendy milicji. Zaraz przyjechali i zabrali tych ludzi, ale po dwóch dniach wypuścili.
Później pracowałem w PGR. Rok mi zabrakło do wcześniejszej emerytury, nikt nie chciał mnie zatrudnić. Musiałem iść na zasiłek dla bezrobotnych. Później zasiłek przedemerytalny i dopiero na emeryturę.
W swoje rodzinne strony pojechałem w 1992 roku. Mieszkała tam moja ciocia. Powiedziała, że gdybyśmy zostali, to i tak by nas Ukraińcy zabili. Polacy ginęli nawet po wojnie. Powiedziała, że to szczęście, że nas wywieźli, bo dzięki temu żyjemy. Tam prawie wszystkich wybili. Ojciec był tam w 1956 roku, to mówił, że Ukraińcy normalnie przychodzili, zabijali... mm
Pan Rakoczy był moim wujkiem ale go nie miałem szansy poznać. Bardzo ciekawy artykuł. Dziękuję serdecznie za ten artykuł
~Aja
2008.10.10 22.14.52
Kto nie przeżył wojny ten nigdy nie zrozumie ludzi wojny-pozdrawiam Pani Magdaleno i cieszę się,że słucha Pani tych ludzi.Wojna wczorajsza, ,dzisiejsza czy jutrzejsza jest jednakowo okrutna i najbardziej dobrane słowa nie przedstawią całej prawdy o niej bo my ludzie pokoju nie wiemy że nic o niej nie wiemy...
~Piotr Daniel
2008.10.10 22.03.25
Pani Magdaleno!dziękuję Pani za tą historię,którą Pani ujęła w tym artykule.Jakże ciekawą historię człowieka który jest naszym Tatą,Dziadkiem,Mężem naszej Mamy i Wujkiem dla wielu osób,Dziękuje bardzo.
~Lukasz
2008.10.08 13.15.15
Ci krytykanci to albo osoby tak malo inteligentne, ze nie zrozumialy, ze to nie pani ubierala te mysli w slowa, tylko spisala pani wypowiedz tego czlowieka, albo tez rozumieja to i uwazaja ze powinna pani przerabiac i poprawiac wypowiedzi tego pana. Ale wtedy te osoby nie sa juz malo inteligentne, tylko zwyczajnie glupie, a na takich szkoda czasu i nerwow, pani Ma...gdaleno ;-) Niech pani robi swoje. Tym ludziom widocznie zostala w zyciu tylko zawisc.
~
2008.10.08 11.32.47
Panie Piotrze sugeruje Pan, aby zmieniać styl i język osoby opowiadającej na bardziej poprawny i literacki?
Pytam również bez złośliwości.
Magdalena
~Piotr
2008.10.08 11.22.06
Marta ja nie widze tu zawisci tylko brak kompetencji i pospiech, a co do poprawnosci ja sie zgadzam z Mirkiem :)
~mm
2008.10.08 09.16.06
Dziękuję Panie Łukaszu :) (a na imię mam Magdalena:)). Pozdrawiam ciepło
~Lukasz
2008.10.08 08.16.03
Pani Marto, komu sie pani tlumaczy i po co...? Frustraci i ludzie zawistni byli, sa i beda, trzeba nauczyc sie ich ignorowac. Bardzo fajny reportaz, wiecej takich! :)
~mm
2008.10.08 07.32.24
A czy Zofia Nałkowska ujmowała w cudzysłów relacje ludzi? Czy zmieniała styl i słownictwo wypowiedzi osób przedstawiających swoje przeżycia? To ten sam typ publicystyki. Autor ma ograniczyć się jedynie do wysłuchania, spisania i ograniczenia retrospekcji - nic więcej. Smutne, że muszę takie podstawowe rzeczy tłumaczyć. W pierwszym akapicie zaznaczyłam, że przedstawiam opowieść Władysława Majewicza. Oddzieliłam ją akapitem - nic więcej nie trzeba - to nie szkolne wypracowanie.
Do marty w nawiasie się nie odniosę - bo nie wiem co ma oznaczać.
Prawda jest taka, że właściwie trudno mówić o tym, abym się podpisała, choć powinnam w tym wypadku pełnym imieniem i nazwiskiem, wbrew temu co Pan pisze. mm - jest czytelne tylko dla osób, mających papierowe wydanie - dla ludzi spoza powiau łobeskiego taki podpis nic nie znanczy.
Pozdrawiam
~Mirek
2008.10.07 15.05.33
mm (marta) gratuluje pisowni, hahaha i jeszcze sie podpisala pod tym!!! Mogla Pani to jako cytat ujac, ale coz gratuluje poprawnego jezyka hahaha smiechu warte ....
~Lukasz
2008.10.07 09.33.59
Bardzo przyjemnie sie czytalo, ciekawie napisane i wciagajace.