Park imieniem III RP - oblany egzamin z obywatelskości...
Informacja o tym, że sąd w Łobzie odrzucił apelację wniesioną przez urząd miejski w Łobzie na postanowienie prokuratury w Łobzie o umorzeniu sprawy wycięcia drzew w parku miejskim nie była dla mnie zaskoczeniem. Śledziłem sprawę prawie od samego początku i znam jej większych i pomniejszych aktorów, raporty, pozwy, umorzenia, opinie i tzw. podszewkę. Z całym przekonaniem mogę więc stwierdzić, że na jej przykładzie, jak w soczewce, widać całą istotę III RP – państwa, dryfującego wraku po komunie. Państwa z niefunkcjonalnymi instytucjami, niekompetentnymi urzędnikami, złym prawem, nieskutecznością, złą wolą, cynizmem, kłamstwami, społeczną obojętnością, kulejącą demokracją, edukacją i mentalnością homo sovieticus.
Sprawa wydaje się prosta; przy okazji pielęgnacji parku miejskiego, wokół wzgórza Rolanda, ktoś wycina i kradnie około tysiąc drzew, wycenionych na prawie 100 tys. zł (buki, dęby, graby, jesiony). Te drzewa to mienie publiczne, gminy, czyli mieszkańców. To tak jakby każda rodzina miała swoje drzewo. Ale nie ma, bo za komuny utarło się, że mienie państwowe jest niczyje i tak zostało. Przełom polityczny niewiele zmienił, bo mentalność homo sovieticusa okazała się trwalsza, niż mienie państwowe. Szybciej je można sprywatyzować, niż myślenie. A jak uspołeczniać, to na starym gruncie internacjonalizmu w nowych szatach ekologizmu – typu sprzątanie świata, niż lokalnego patriotyzmu.
No to weźmy, jak już jesteśmy przy tym – zanim o innych sprawach – edukację ekologiczną, jaką tak chętnie serwują dzieciom w szkołach nauczyciele. Jedynymi osobami, które zareagowały na nielegalną wycinkę zdrowych drzew w parku okazali się członkowie Klubu Ekologicznego. Kilka kobiet, które oprócz poczucia utraty walorów ekologicznych w swoim mieście miały poczucie utraty mienia publicznego. A więc uczucie najbardziej elementarne dla demokracji. Wręcz konstytutywne, fundamentalne. Bez uznawania spraw i przestrzeni publicznej pozostaje sam demos (lud), ale nie ma kratos, czyli rządzenia, zajmowania się publicznymi sprawami, edukacji społecznej, zainteresowania, także mieniem, wspólnym, gminnym.
W przeciągu 6 lat od wycinki, nie zdarzyło się, by zainteresował się nią jakiś nauczyciel, a przecież co roku ktoś tam ciąga dzieci na jakieś takie sprzątanie świata. Więc zastanawiam się, czy rzeczywiście interesuje te osoby ekologia, czy to raczej pewnego rodzaju moda, jaka wypełniła pustkę po utracie drogowskazów systemu nakazowo-rozdzielczego. Bo jak wytłumaczyć to, że chodzi się z dziećmi zbierać papierki i butelki, a nie reaguje się na wycięcie parku? Czy za dużym wymaganiem byłoby pokazanie uczniom ekologii właśnie na podstawie tego przypadku? Pokazanie miejsca przestępstwa, zebranie dokumentów, prześledzenie na ich podstawie zachowań urzędników, policji, prokuratury, sądów, przepisów prawa, wspólnego zastanowienia się, jak konkretny problem jest rozwiązywany tu i teraz, w lokalnej społeczności, często przez rodziców, a nie „na świecie”. Ileż byłoby w tym wychowania obywatelskiego, edukacji przyrodniczej, ale i prawnej, regionalnej, samorządowej, ekonomicznej, uczenia troski o wspólne mienie, rozumienia rzeczywistości. Praktyka w czystej postaci, bez infantylizmu, jakim często nacechowana jest obecna edukacja, nie tylko ekologiczna.
Kształcić przecież trzeba świadomych i odpowiedzialnych obywateli, którzy w przyszłości mają wypełnić instytucje, ale także organy społeczne i je zmieniać. Ileż wiedzy uczniowie zyskaliby, pracując nad takim przypadkiem, na temat własnego państwa i samorządu! Chociażby zapoznając się umową sporządzoną przez urzędników na „pielęgnację” parku, w której nie określono wartości prac, zlecono ją bez przetargu i zapomniano o nadzorze. Ileż to wiedzy samorządowej zyskaliby uczniowie poszukując dokumentu poświadczającego jakąkolwiek reakcję urzędu na zaginięcie tysiąca drzew. Rosły drzewa, zniknęły, a urząd ani be, ani me, ani kukuryku. I zestawić to z karami i ściganiem zwykłego obywatela za wycięcie jednego drzewa. Ileż wiedzy o państwie i prawie z takich porównań. A reakcje nadleśnictwa, policji, prokuratury, sądów. Ileż złotych myśli w różnych postanowieniach, decyzjach, protokołach, uprawomocnionych podpisami i pieczątkami ważnych osób. Jak choćby to zdanie: „Rozliczenie umowy w zakresie zbilansowania wartości pozyskanego drewna w odniesieniu do kosztu jego pozyskania można przyjąć za prawdopodobne, co stwierdził jednoznacznie występujący w sprawie konsultant”. Ileż w tym urzędniczego heroizmu - jednoznacznie stwierdził, że coś można przyjąć za prawdopodobne. Albo coś takiego: „Niefortunne i bardzo ogólne zapisy tej umowy pozwalałyby przyjąć, że jeżeli nawet ustalonoby, że to Jan B. dokonał wycinki drzew nieoznakowanych brak byłoby podstaw do pociągnięcia Jana B. do odpowiedzialności karnej”. Czy na podstawie tych dokumentów nie można by uczyć uczniów poezji, albo czym w urzędniczej epistolografii jest ironia, metafora, oksymoron, zwrot retoryczny.
A nauka logiki poprzez intuicję – np. czyje stopy grzeją dębowe parkiety z wyciętych dębów? A przecież nie proponuję tutaj żadnej rewolucji edukacyjnej, jak na przykład wcześniejsze posyłanie dzieci do szkół. Sześciolatek niech też zbiera papierki w parku. Podaję tylko banalny przykład, jakich wiele w III RP, do wykorzystania w szkołach w ramach kreowania nowych sytuacji edukacyjnych (nauka prof. Łukaszewicza). Zresztą gdziekolwiek. Jednak mam spore wątpliwości, czy dzieci będę chcieć takiej wiedzy, skoro dorośli jej nie chcą. Może w drugim pokoleniu...
Kazimierz Rynkiewicz