„Ufali i zawierzyli, że z nabytej wiedzy zrobię dobry użytek”
Kilkanaście dni temu sąd aresztował niezależnego dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Z powodu wakacji i zakończenia prac Sejmu informacja ta przeszła właściwie bez należnego temu wydarzeniu zainteresowania opinii publicznej. Sumliński po zatrzymaniu probował popełnić samobójstwo. Publikuję w części jego list, jaki udostępnił mediom, by pokazać szerzej tę postać tak bardzo zasłużoną dla dziennikarstwa śledczego i byśmy wiedzieli, co wyrabia się pod rządami koalicji PO-PSL. Do aresztu trafiają nie bandyci, ale dziennikarze. KARList pożegnalny Sumlińskiego
Zdarzają się sytuacje, które diametralnie odmieniają los człowieka, po których nic nie jest - i nigdy już nie będzie - takie same, jak wcześniej. Zdarzają się takie dni, które dzielą życie na „do” i „po”, które powodują, że człowiek umiera - chociaż żyje. Dla mnie ten dzień, najbardziej tragiczny dzień mojego życia, nadszedł 13 maja br. Tego dnia o godzinie 6 rano w moim warszawskim mieszkaniu obudził mnie cichy dzwonek do drzwi. Dwie poprzednie noce spałem krótko, ponieważ spędziłem je na pisaniu końcowych sekwencji książki - o operacjach inwigilacyjnych służb specjalnych PRL - dla Wydawnictwa Fronda. Książkę tę pisałem od ponad roku i pracowałem nocami, by ją ukończyć, tak jak obiecałem Grzegorzowi Górnemu, redaktorowi naczelnemu Frondy, do końca maja. Mimo zmęczenia, wystarczył jeden dzwonek do drzwi, bym się obudził. Instynkt, przeczucie niebezpieczeństwa? Wyrwany z krótkiego snu podszedłem do drzwi i usłyszałem - Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, proszę otwierać. Było ich ośmiu. Poinformowali mnie, że od tego momentu jestem zatrzymany pod zarzutem przekazania Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora. Absurdalność zarzutu, absurdalność całej sytuacji mogłaby nawet być śmieszną, gdyby nie była groźną i tragiczną zarazem.
Lustro weneckie
Około godziny 10. przyszło po mnie czterech młodych funkcjonariuszy ABW. Byli sympatyczni, nawet współczujący. Przekonywali, że złożę wyjaśnienia i na pewno zostanę zwolniony, bo to „działania rutynowe”. Spotkanie z prokuratorami Michalskim i Jolantą Mamej nie potwierdziło ich słów. Na pytania o znajomość z Leszkiem Pietrzakiem i Piotrem Bączkiem, członkami Komisji Weryfikacyjnej WSI oraz Aleksandrem L. i Leszkiem Tobiaszem, pułkownikami WSI, odpowiadałem najdokładniej, jak potrafiłem. Opowiedziałem, jak na przełomie roku 2004/2005, przy okazji prowadzenia dziennikarskiego śledztwa w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, poznałem Leszka Pietrzaka, współpracownika prokuratora Andrzeja Witkowskiego zajmującego się tą najgłośniejszą, a zarazem najbardziej tajemniczą zbrodnią PRL. Opowiedziałem o swoich kontaktach z Piotrem Bączkiem, mało mi znanym kolegą dziennikarzem, z którym ostatni raz widziałem się około przełomu 2006 / 2007 roku. Opowiedziałem o spotkaniach z Aleksandrem L., z którym jednorazowy kontakt miałem w drugiej połowie lat 90. - przy okazji zdobywania informacji uwiarygodniających tekst redakcyjnych kolegów, Jacka Łęskiego i Rafała Kasprów, o wakacjach prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem, Władimirem Ałganowem - a następnie, po blisko siedmioletniej przerwie, za pośrednictwem kolegi dziennikarza z Gazety Polskiej nawiązałem z nim ponowny kontakt, traktując go, jako źródło informacji. Opowiedziałem wreszcie o Leszku Tobiaszu, z którym widziałem się dwa razy w życiu - jeden kontakt trwał kilka sekund i polegał na powiedzeniu sobie „dzień dobry”, drugi nastąpił pod koniec kwietnia 2008 roku na urodzinach właściciela gospodarstwa agroturystycznego pod Białą Podlaską, miasta, w którym mieszkam. Leszek Tobiasz podszedł wówczas do mnie i usiłował mi wmówić, że jest moim dobrym znajomym. Ponieważ nie potrafiłem sobie przypomnieć „dobrego znajomego”, zostawił mi do siebie telefon z informacją, żebym „koniecznie zadzwonił”, bo musimy porozmawiać o ważnych sprawach. Nie zadzwoniłem.
Po wyjaśnieniach nastąpiło okazanie. Postawiono mnie obok kilku innych osób, by zza weneckiego lustra pułkownik Tobiasz mógł mnie rozpoznać. Cała sytuacja - jak prawie wszystko w tej sprawie - wyglądała absurdalnie. Godzinę wcześniej, pytany przez prokuratorów o kontakty z Tobiaszem, wyjaśniłem, że pod koniec kwietnia, a więc dwa tygodnie przed moim zatrzymaniem, Tobiasz podszedł do mnie na urodzinach pod Białą Podlaską, co mogłoby potwierdzić wiele osób. Tymczasem dla prokuratorów fakt, że pułkownik mnie rozpoznał, wydawał się stanowić duży sukces.
Po okazaniu pani prokurator oznajmiła mi, że „w tej sytuacji będzie wniosek o areszt”.
(...) Tak minęła kolejna noc bez snu. Nad ranem przyszli po mnie w dziewięciu. Ci nie byli już tak mili jak ich koledzy dzień wcześniej. „Rusz palcem w bucie bez zgody, a zobaczysz, jak ci p….” - oznajmił „na dzień dobry” jeden z ubranych w czarne uniformy i kominiarki funkcjonariuszy. Zapakowali mnie do Nissana Patrola. Czterech funkcjonariuszy ABW w samochodzie ze mną, pięciu w drugim, jadącym za nami. Po co tak wielkie środki bezpieczeństwa? Jak wytłumaczyć tę pokazówkę, jeśli nie kolejnym absurdem? Inwigilowano mnie od listopada 2007 roku, a zatem wiedziano, że nie istnieje żadna grupa, które miałaby mnie odbić, że moi koledzy, to ludzie prasy, telewizji, wydawcy, etc - nie gangsterskie komando. Posiedzenie w sądzie było krótkie.
Istotnie, jak zapewne większość dziennikarzy śledczych, miałem tajne dokumenty: około tysiąca stron tzw. Akt „Masy”, ponad tysiąc stron dokumentów ze śledztwa dotyczącego zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, kilkaset stron dokumentów od osób, które w latach 80. zostały pokrzywdzone przez funkcjonariuszy SB i uzyskały wgląd do swoich teczek, a następnie przekazały mi te teczki ujawniające agenturę SB na Lubelszczyźnie (zawartą w nich wiedzę wykorzystywałem w moim autorskim programie emitowanym w TVP Lublin pt. „Oblicza prawdy”), kilkaset stron dokumentów z różnych śledztw oraz około stu stron dotyczących handlu bronią WSI (Aneksu, którego szukano - nie miałem). Z tajnymi dokumentami obcowałem od lat, bo przecież m.in. na tym polega rola dziennikarza śledczego.
Umożliwiali mi to ludzie - prokuratorzy, policjanci, funkcjonariusze służb specjalnych, a bywało, że także politycy - którzy mi ufali i zawierzyli, że z nabytej wiedzy zrobię dobry użytek. Tak było, gdy w latach 1997/1998 w dzienniku „Życie” opublikowałem serie tekstów o zorganizowanej przestępczości nad wschodnią granicą państwa, za które otrzymałem nagrodę Ministra Spraw Wewnętrznych. Tak było w roku 1998, gdy wraz z Jackiem Łęskim i Rafałem Kasprówem ujawniliśmy materiały dotyczące rosyjskich szpiegów w Polsce, po której to publikacji kilkunastu rosyjskich dyplomatów zostało poproszonych o opuszczenie Polski. Tak było, gdy w roku 2003 w Tygodniku „Wprost” ujawniłem, jako pierwszy dziennikarz w Polsce, fragmenty ściśle tajnych zeznań Jarosława S. pseudonim „Masa”. W śledztwie przeciwko mafii pruszkowskiej uznano, że „Masa” jest wiarygodny, a jednak wykorzystano tylko część jego zeznań - dokładnie tę część, która dotyczyła gangsterów, a nie polityków. „Czy można być wiarygodnym do połowy, czy można być do połowy w ciąży?” - pytali mnie ludzie, dzięki którym stałem się posiadaczem tajnej wiedzy. Tak było w roku 2004, gdy wraz z Leszkiem Misiakiem ujawniliśmy tajne informacje i zdjęcia dotyczące kontaktów Jolanty Kwaśniewskiej, żony ówczesnego prezydenta RP, z Aleksandrem Żaglem i Kuną, organizatorami tzw. spotkania wiedeńskiego. Tak było, gdy w tym samym roku ujawniłem materiały o kontrakcie stulecia związanej z WSI firmy Megagaz, która otrzymała blisko miliard złotych na realizację tzw. III nitki rurociągu „Przyjaźń” (III nitka nie powstała, miliard zniknął). Tak było w roku 2005, gdy w wydawnictwie Rosner i Wspólnicy opublikowałem książkę „Kto naprawdę Go zabił?”, książkę przemilczaną, ujawniającą tajne dokumenty pokazujące, że prawie wszystko co dotąd powiedziano o zbrodni na księdzu Jerzym Popiełuszce, najgłośniejszej, a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni PRL, jest kłamstwem. Tak było w roku 2006, gdy wraz z Jankiem Pińskim zdobyliśmy dla „Wprost” nieznane dotąd nikomu, poza niewielką grupą funkcjonariuszy ABW, zdjęcia dowodzące kontaktów Aleksandra Kwaśniewskiego z Markiem Dochnalem, którym to kontaktom Kwaśniewski zaprzeczał i po ujawnieniu których odmówił stanięcia przed sejmową speckomisją. Tak było wreszcie w styczniu roku 2007, gdy wraz z Grzegorzem Górnym wyemitowaliśmy w Telewizji Polskiej głośny trzyodcinkowy serial o patologiach Wojskowych Służb Informacyjnych. We wszystkich tych i w wielu innych przypadkach miałem dostęp do wiedzy zawartej w materiałach opatrzonych klauzulą „tajne” bądź „ściśle tajne”. Za każdym razem z wiedzy tej robiłem wyłącznie taki użytek, jaki powinien robić dziennikarz - w miarę swoich możliwości wiedzę tę weryfikowałem, a następnie ujawniałem. I nikt nigdy (nawet „osławiony” prokurator Kapusta, który w 2003 roku po ujawnieniu przeze mnie akt „Masy” na konferencji prasowej potwierdził, że dziennikarze mają prawo do ujawniania tajnych informacji) nie czynił mi z tego zarzutu. (...) Dlaczego zatem prokurator Michalski poszedł dalej niż ktokolwiek inny i informacji o znalezieniu u mnie tajnych dokumentów użył, jako argumentu dla zastosowania wobec mnie aresztu? (...)
Po pięciu godzinach od posiedzenia sąd zdecydował, że pozostanę na wolności. Cdn.