(ŁOBEZ ) Elżbieta Stecko i Lidia Jankowska, to siostry, które swoje najpiękniejsze lata młodości spędziły w niewolniczych warunkach na Syberii. Po powrocie do Polski na tzw. „ziemie odzyskane”, przez pierwszy miesiąc nie miały gdzie spać, mając w alternatywie albo pracę w PGR w Świętoborcu, albo poszukiwanie mieszkania w Łobzie na własną rękę. Rodzina sióstr wybrała to drugie. Dom, który zajęli po powrocie z Syberii, był bez mebli, a nawet bez okien i drzwi. Wydawał im się bardzo przestronny, więc do zamieszkania w nim poprosili jeszcze jedną rodzinę.
- Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Niemcami, a Ruskie, to byli później. Jedni byli za Ruskimi, a drudzy za Polakami. Na wsi byli i prawosławni i katolicy, Żydów u nas co prawda nie było, ale w mieście - tak. Nikt nie zwracał uwagi na wyznanie. Żenili się miedzy sobą, przechodzili na inne... Do tego obojętnie podchodzili wszyscy. Był spokój. Nie było nienawiści. Nigdy tego nie było – wspomina Lidia Jankowska.
W szkole w Baranowiczach uczył nas pan Marciuk. Polaków u nas tam na Kresach za carów, to stale zabierali. Dlatego zawsze nam powtarzał: „Pamiętajcie nigdy Rusek ani Niemiec nie byli Polakowi bratem.” I ja już te słowa zapamiętałam. 1 września wojna wybuchła. Niemcy nic nie robili, ani nie bili, nie marnowali, nic. A Ruscy już 17 września u nas byli. I przyszedł taki Wańka i mówi: „Babuszka daj pokuszat. My dwa tygodnie już nic nie jedli.” Taka tam bieda była. Ja to strasznie wściekła byłam, bo przyszli 17 września, a już 4 października tatusia zabrali, bo był sołtysem. W pierwszej kolejności to szlachciców, dziedziców, gajowych zabierali.
Jak tatuś był jeszcze w Baranowiczach, to ja jeździłam do więzienia i podawałam mu papierosy. A mój tatuś nie palił i nie pił. Woziłam, żeby kolegom podawał. Pewnego dnia poszłam i powiedzieli mi, że go nie ma i nie wzięli ode mnie paczuszki dla taty. Wiedziałam gdzie jest sąd. Poszłam tam i zobaczyłam kolegę taty, jak siedział na budce. Pokazał mi, że ojca tu nie ma. A ojca już wywieźli z Baranowicz do Połucka. Jak nas wywozili na Sybir, to ojciec już w Katyniu był. 13 kwietnia nas wywieźli. Na stacji w Pietropawłowsku Kirgiz chciał nas do siebie wziąć. Ale Rusek odepchnął go i powiedział, że nas do kołchozu zawiozą, że to będzie dobra wioska. 120 km nas wieźli a księżyc był raz z prawej, raz z lewej strony... Dróg przecież takich dobrych nie było. Jak nas przywieźli, to wyszła po nas chaziajka Ukrainka. Ona do nas po ukraińsku, a my nic nie rozumieliśmy. To trochę po polsku, trochę po rusku i jakoś się dogadaliśmy. U nas na Kresach różny język był i taki i taki, to człowiek rozumiał, a tu... Dali klucz i powiedzieli: „Tu wszędzie dokoła są nasze ziemie.”
Zawieźli nas tam, a od tatusia nie mieliśmy żadnej wiadomości. Na Syberii, to Ukraińcy byli, ale dobrzy ludzie, z każdym kawałkiem się dzielili. Ich też wywieźli. Ludzie na Syberii mieszkali w ziemiankach, tylko domy funkcjonariuszy kołchozowych, szkoła i świetlica były drewniane – dodaje Lidia.
Ze wspomnień Sybiraków wynika, że Rosjanie nie byli przygotowani na przyjęcie zesłańców. Z tego powodu bieżeńców tymczasowo dokwaterowywano do domów miejscowej ludności, tak jak było w przypadku rodziny Lidii i Elżbiety, lub trzymano kilka dni pod gołym niebem. Zesłańcy osiedleni na stepach, gdzie do najbliższego lasu było 100 km, musieli zamieszkać w ziemiankach, czasami sami je budować, albo naprawiać stare.
Standardowa ziemianka miała 10 m długości i 3 m szerokości. Domy z darniny najczęściej były budowane we wgłębieniu mniej więcej jednego metra. Na podobną wysokość wystawały nad powierzchnię. Miały jedną, czasami dwa pomieszczenia. W tym drugim wypadku zapewniała dach nad głową dla dwóch rodzin. Bieżeńcy otrzymywali najczęściej pokój, a gospodarze zostawiali sobie kuchnię. Bynajmniej nie wynikało to z gościnności gospodarzy. W kuchni był piec, a wobec tego i ciepło. Były tam też naczynia, których przecież zesłańcy nie mieli ze sobą.
Ściany zbudowane były z wyciętych na stepie płatów darni o wymiarach 30x20 cm. Ziemianki oblepiano gliną wymieszaną z krowim nawozem, by pozbyć się insektów.
- Ściany były bieluteńkie – jak? Przynosiliśmy alabaster i wkładaliśmy go do pieca. Potem go wyjmowaliśmy i szybko ścieraliśmy na proszek. Później mieszaliśmy z wodą i smarowaliśmy ściany. W ziemiance było czyściutko – zapewnia Lidia.
Konstrukcja była z belek i desek, które przydzielały władze. Od władz też pochodziły małe okna i drzwi.
Rodzina sióstr dość długo mieszkała u różnych gospodarzy. Za mieszkanie „przy gospodarzu” trzeba było płacić. Umawiano się, że wynagrodzeniem za kąt będą ubrania czy bielizna pościelowa. Kłopot polegał na tym, że zesłańcy nie mieli tych dóbr zbyt wiele. Dodatkowych świadczeń na rzecz gospodarzy wymagało nierzadko korzystanie z ich wyposażenia. Do gotowania w piecu do pieczenia chleba potrzebne były garnki wąskie dołem, szerokie na górze, tzw. sagany, które wkładało się i wyjmowało specjalnym kijem z widełkami. Gospodarze wprawdzie użyczali ich Polakom, ale oczekiwali za to czegoś w zamian. Płacono zarówno tym, co się ze sobą zabrało, jak i pracą na rzecz gospodarza.
Lidia, pracowała na stepie przy bydle. Często więc spała w jurcie. Elżbieta, jako młodsza, miała lżejszą pracę i mogła być z rodziną w ziemiance. Ukraince w podziękowaniu za przyjęcie plewiły ogródek, pomagały w domu. Późniejszym swoim gospodarzom również starały się pomóc jak potrafiły. Odkąd mogły pracować w kołchozie ich status się poprawił.
Najgorsze były zimy, trwały pół roku, a temperatury sięgały -50 st. C. Śnieg zasypywał domy, trzeba było kopać tunele od sąsiada do sąsiada. Dlatego właściwie do zimy przygotowywano się tuż po jej zakończeniu. Największym problemem na stepie, było zdobycie opału. Las oddalony był o 100 km, w pobliżu były tylko zagajniki brzozy karłowatej. Opał trzeba było przynosić na własnych plecach z zagajnika oddalonego o wiele kilometrów. Zimą były to wyprawy nie tylko bardzo wyczerpujące, wszak brnęło się po pas w śniegu, ale i niezmiernie ryzykowne. Wygłodniałe wilki czyhały na nieostrożnych.
Dlatego podstawowym opałem był tu tzw. kiziak. Gorące letnie słońce na stepie wysuszało niemal na wiór zwierzęce odchody, które doskonale nadawały się do palenia. Była też możliwość mieszania świeżych odchodów zwierzęcych z sieczką i wodą, formowania w kształcie „cegiełek” i suszenia na słońcu. Prócz kiziaka zbierano również krzaki burzanu oraz łodygi piołunu, które na stepie dochodzą do 2 m wysokości. Z popiołu piołunu sporządzano ług, który zastępował mydło.
- Dostaliśmy wiadomość od tatusiowej siostry Marii Marluk z Krasnojarskiego Kraju, że 21 czerwca 1941 roku aresztowali jej męża Albina, a ją z czwórką dzieci: Janiną – 10 lat, Stanisławem – 7 lat, Celiną – 5 lat, Stanisława – 1 rok została wywieziona do Krasnojarskiego Kraju. Pracowała w Tajdze, urodziła tam dwoje bliźniąt (gdy ją wywozili z Polski była w 9 miesiącu ciąży). Jedno z bliźniąt wkrótce zmarło z powodu braku pokarmu, pięcioro dzieci też nie była w stanie wykarmić, bo to co dostała za swoją pracę, nie wystarczało na życice. Napisała do nas list, aby ją i dzieci ratować. Mamusia powiedziała: „Jak mamy umierać, to wszyscy razem”. Po przyjeździe do nas do Pietrówki w 1943 r. z wycieńczenia zmarło dwoje dzieci – drugie z bliźniąt, które miało 1,5 roku i dziewięcioletnia Celina.
W tym czasie warunki bytowe były bardzo ciężkie. Na nieszczęście w tym roku nie było urodzaju. Nastały ciężkie czasy. W kołchozie z głodu zdychała trzoda, która była zakopywana. W nocy Polacy odkopywali te byki i mięso przynosili do domu i gotowali do jedzenia. Ciocia również nam przynosiła i jedliśmy ze smakiem. Głód dokuczał coraz bardziej. Modliliśmy się do Pana Boga o przetrwanie, a czasem, aby jutro się nie obudzić.
Potem była amnestia. Wypuścili tatusia z Kujbyszewa, lecz jeszcze wykorzystali i wysłali do prac żniwnych do Ufy, a w zimie pozwolili jechać do rodziny.
Była już zima kiedy tatuś wrócił do nas Ze stacji Pietruchowo szedł 120 km. Zajęło mu to tydzień. Odpoczywał po drodze przy stogach siana. Był wygłodniały i zawszony. Kiedy zdjął kufajkę, to my na śniegu przewracałyśmy to ubranie kijem, a wesz było całe mrowisko.
Cieszyliśmy się bardzo, że znowu jesteśmy razem. Wkrótce dostaliśmy osobną ziemiankę bez gospodarzy, lecz musieliśmy się podzielić. Nasza rodzina, mama tatuś i my cztery córki przenieśliśmy się do innej ziemianki a ciocia Nadzieja i ciocia Maria z dziećmi zostali w tej samej ziemiance.
Nasz tatuś był złotą rączką. Wszystko potrafił zrobić. Został zatrudniony w kołchozie. Ponaprawiał bryczki, chomąta, wszelką uprząż, wiatraki, a wieczorami naprawiał walonki dla kołchoźników. (Walonki (ros. Âŕ?ëĺíęč) – ciepłe buty do kolan, które nie przepuszczają wody. Spód był ze skóry, a cholewa z grubego filcu – przyp. red.). Życie się nam polepszyło. Kołchoźnice dały różne stare walonki, które tatuś zreperował. Podszył i już mieliśmy w czym chodzić. Kiedy tatuś zreperował młyn wiatrowy, to zatrudnili go jako młynarza.
Ja przychodziłam pomagać kiedy był silny wiatr i nauczyłam się obsługiwać wiatrak, to wtedy zarząd Kołchozu narzucił tatusiowi, by zbudował cielętnik, a mnie zatrudnili jako młynarkę – uzupełnia Elżbieta. Cdn.