(WĘGORZYNO) Podczas tworzenia Armii Polskiej na terenie ZSRR w 1941 roku, pod dowództwem generała W. Andersa , w wojsku prowadzono posługę duszpasterską sprawowaną przez księży kapelanów. Posługa duszpasterska nie była ograniczona li tylko do wojska, ale sięgała w głąb Kazachstanu, Syberii i wszędzie tam, gdzie znajdowali się zesłańcy z Polski. Ja w tym czasie byłem w Kazachstanie i mieszkałem w miejscowości Karaganda-Kul razem z mamą, siostrą i bratem. Ojciec jeszcze w Polsce, zaraz po okupacji ziem polskich przez armię czerwoną (nie napiszę dużą litrą), został przez nich aresztowany.
Pewnego popołudnia, kiedy wszyscy byli w pracy, przyszła do mnie staruszka Rosjanka i powiedziała: „Wasz polskij świaszczenik prosit cztoby priszoł Polak”. Cała wieś była w pracy w polu, tylko ona staruszka i ja, który nie mógł chodzić, byliśmy we wsi. Ogarnęło mnie zdziwienie, bo kim mógł być ten świaszczenik, a po drugie nie mogłem chodzić. Po przetrwaniu zimy w nieopalanym baraku podczas syberyjskiej zimy, a spałem pod ścianą pokrytą warstwą lodu około dziesięć centymetrów, na wiosnę już nie mogłem chodzić. Postanowiłem jednak jakoś się przewlec na drugą stronę ulicy. Wziąłem swój kij, którym podpierałem pierś, robiłem nim krok do przodu i dociągałem najpierw jedną nogę, później drugą i tak znalazłem się w domu, w którym mieszkała owa staruszka. U niej, jak się potem okazało, wyznaczono kwaterę polskiemu księdzu na czas jego pobytu w tej miejscowości. Stanąłem przed obliczem oficera w angielskim mundurze. Przemówił do mnie po polsku i miał koloratkę. Rozładowało się we mnie napięcie i byłem przekonany, że jest to polski ksiądz. Pamiętam co mówił do mnie: „Trzeba koniecznie zawiadomić wszystkich Polaków, aby wcześniej zakończyli pracę i przyszli na Mszę Świętą, która odbędzie się dziś wieczorem”. Nie tłumaczyłem się, że tam nie dojdę, że muszę przejść po długiej desce przez rzekę. Po prostu byłem przekonany, że jest to zadanie ponad moje możliwości. Stałem jak zaklęty. Brakowało mi słów, aby cokolwiek powiedzieć. Nie byłem w stanie odmówić i ruszyłem powoli w drogę. Oparłem kostur o pierś, kosturem krok do przodu, dociągam nogę, potem drugą i krok za krokiem, noga za nogą, doszedłem do owej rzeczki.
Stanąłem. Chwila zadumy. I wreszcie decyzja: Muszę iść. Odrzuciłem na bok ten kostur. Wstąpiła na mnie jakby wielka siła i jak żołnierz na rozkaz „Krokiem marsz”, ruszyłem do przodu. Tak jak pełnosprawny człowiek normalnym krokiem przeszedłem po kładce przez rzekę, potem nawet podbiegałem jak gdybym nigdy nie miał problemów z chodzeniem.
Z pozycji dnia dzisiejszego trudno pojąć co sprawiło, że do dnia dzisiejszego normalnie chodzę, choć nie długo kończę 38 lat (czeski błąd).
Jakże wielkie zdziwienie było mojej mamy widząc mnie w pełni sprawnego.
Mimo wielkich obaw i przeszkód natury zdrowotnej, ale przy pomocy Bożej, wywiązałem się z powierzonego mi zadania. Wszyscy Polacy przybyli na Mszę Świętą. Nie zabrakło też Rosjan. Następnego dnia rozpoczęły się normalne, kilkudniowe rekolekcje. Dzieci w dzień, dorośli po pracy. Rekolekcje zakończyły się spowiedzią i komunią świętą. A był to niezapomniany dzień 13 października 1942 roku. Rekolekcje prowadził i komunii świętej udzielał ksiądz Tadeusz Fedorowicz w miejscowości Karaganda-Kul w Kazachstanie.
Łzy mi się cisną do oczu, kiedy wspominam tamte czasy i tamte wydarzenia.
Zbigniew Kędra