W uzupełnieniu części I chcę powiedzieć, że moja mama pochodzi z rodziny Jacynów, która z terenów zaboru carskiego, podobnie jak innych 50 tys. rodzin polskich, została zesłana w głąb Syberii. Byli to mieszczanie i drobna szlachta, którzy w czasie powstania listopadowego dawali liczne dowody swego patriotyzmu.
Wracam do tematu. Otóż po roku 1930 znalazłem się wraz z rodziną w Łucku. Rodzice wynajęli mieszkanie na przedmieściu Łucka zwanym „Krasne”, przy ul. Mechanicznej 7. Właścicielem był Żyd o nazwisku Gerelent. Pamiętam okres, gdy znalazłem się w przedszkolu. Na zdjęciu siedzę w drugiej ławce z brzegu po lewej, z kokardą przy wózeczku z lalką, w tylnej ławce za mną również z kokardą jest moja siostra Czesia. W przedszkolu uczono nas piosenek o żabce, rybce i inne oraz wierszyki, które do dziś pamiętam. Zwracano szczególnie uwagę na wychowanie patriotyczne. Chorowałem, leżałem w szpitalu we Lwowie. Po wyzdrowieniu przyjechała rodzina i poszliśmy oglądać Panoramę Racławicką. Była w naturalnym terenie. Widzowie stali na naturalnej górce, a w dole na łące były przedstawione walki pod Racławicami. Pamiętam, że spadła mi piłka i potoczyła się w dół dość daleko. Obsługa Panoramy przyniosła mi piłkę na górę. Tę Panoramę oglądałem również we Wrocławiu. Również była ładnie urządzona, ale w pomieszczeniu, jak rotunda. Nie tak bardzo odtwarzała walki w naturze.
Mając 6 lat poszedłem do I klasy Szkoły Powszechnej Nr 4 na „Krasnym”. Niektórzy mówili, że jest to szkoła ukraińska, ponieważ uczyło się w niej część dzieci ukraińskich. Rano lekcje rozpoczynano modlitwą. Wszyscy wstawali, pacierz mówili Polacy, po skończonej polskiej modlitwie Polacy stali, a pacierz mówiły dzieci ukraińskie po swojemu. Na lekcje religii do dzieci polskich przychodził ksiądz, a do dzieci ukraińskich w innym pomieszczeniu pop. Bawiliśmy się razem, wszyscy Polacy, Ukraińcy oraz dzieci innej narodowości. Nie słyszałem, aby były jakieś antagonizmy, wyzwiska czy bójki.
Rodzice zapisali mnie do „Wilczków”. Kupili mundurek harcerski, czapkę, przy mundurku nosiłem głowę „Wilczka”. Byłem bardzo dumny. Uczęszczałem do szkoły na zbiórki, gdzie bawiliśmy się oraz słuchaliśmy opowiadań przybyłych weteranów walk o niepodległą Polskę. Uczono nas piosenek. Było bardzo fajnie. Następnie trafiłem do zuchów. Miałem chustę i czapkę. Było jeszcze ciekawiej i atrakcyjniej jak u „Wilczków”. W okresie wakacji pojechaliśmy do wsi Bożkiewicze (wieś położona między Łuckiem i Kostopolem), gdzie większość mieszkańców stanowili Ukraińcy. Komendantem posterunku w Bożkiewiczach był mój chrzestny Wojciech Żuchowski. Z żoną mieszkali w drugiej części domu posterunku policji. Po wojnie zamieszkali w Mielcu. Odwiedziłem ich z żoną i dziećmi. Chrzestny opowiadał mi, że po agresji sowieckiej musiał się ukrywać. Ukraińcy widząc, że będzie miał trudności w dalszym ukrywaniu się, zorganizowali wywiezienie swego komendanta. Załadowali furę słomą i tam umieścili Żuchowskiego. Mimo licznych kontroli dowieźli chrzestnego do najbliższego miasta i przekazali w środowisko polskie. Dzięki temu chrzestny przeżył wojnę. Świadczy to o tym, że nie wszyscy Ukraińcy byli nacjonalistami. Moi chrzestni już dawno nie żyją. Przedstawiam zdjęcie posterunku policji w Bożkiewiczach z naszą rodziną. Na drugim chrzestny siedzi z nami pod krzyżem przydrożnym.
Ojciec pracował, jeździł służbowo do innych miast. Zawsze przywoził mi pocztówki i zdjęcia. Miałem ich wiele. Pozostało parę, między innymi Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, Kopiec Kościuszki czy trumna J. Piłsudskiego na Wawelu. Mama była w domu, dbała o porządek, gotowała potrawy i dużo czasu spędzała w przydomowym ogródku pełnym kwiatów. Lubiła kwiaty. To mi się też chyba udzieliło. Bardzo często przychodzili do nas goście lub my uczestniczyliśmy w gościnie. Byli to koledzy z rodziną, przyjaciele sąsiadów lub z pracy ojca. Wielu z tych rodzin, tj. matki z dziećmi, podobnie jak my, byli z nami na Syberii. Pamiętam ich z nazwiska: Marcinkowskich, Olszewskich, Stankiewiczów.
Byłem również z rodziną w czasie wakacji u stryja Franka w Skrzyszowie. Już w Rapczycach, na stacji kolejowej, zauważyłem twarze znajomych, którzy w kobiałkach wielkości połowy kubka, zrobionych z kory brzozowej, sprzedawali przez okna wagonu poziomki zbierane w lesie razem z kobiałką. Podczas pobyty w Skrzyszowie stwierdziliśmy, że nic się nie zmieniło. Chałupki jak przedtem, drogi gliniane. Po deszczu glina grubo przyklejała się do podeszwy. Potem z jednego buta odpadła i byłeś kulawy. Prądu wioska nie miała ani też szkoły, kościoła czy cmentarza. Wszystko było w Ostrowie k. Dębicy. Stryjek w swym domku miał sklep spożywczy. Mieszkańcy nie mieli pieniędzy, przynosili więc jajka. Stryjek ważył, przeliczał na pieniądze i za tą wartość dawał inny towar np. cukier, mąkę itp. Była tam w lesie, zwanym Pustkowie, zagrodzona siatką, fabryka amunicji.
Będąc w II klasie przystąpiłem do I Komunii Św. Na zdjęciu stoję tu na moście Krasickiego w Łucku razem z moim kolegą Gruzinem Bogdanem Zupinas-Zupinadze. Będąc na przedmieściu Łucka razem siostrą prawie codziennie chodziliśmy do pobliskiej wioski na świeże mleko (ciepłe z pianką). Chodziłem z rodzicami na łąki, zrywaliśmy kaczeńce, a siostra robiła wianki. Na stawach obok nich było pełno tataraków. Przynosiliśmy je do domu, zapach jeszcze do dziś czuję. Jeździliśmy rowerami z ojcem kąpać się w rzece Styr. Widziałem jak chłopi przepasani pasami, idąc brzegiem, ciągnęli linami barkę z towarami. Barkę ciągnęli pod prąd wody.
W Łucku było bardzo dużo wojska. Jak była defilada na Święto Niepodległości 11 listopada, to przez kilka godzin ciągnęły kolumny piechoty, kawalerii, ułanów, artylerii i wozów opancerzonych. Artyleria była konna. Działo ciągnęły konie, a obsługa szła pieszo za armatą. Były pokazy samolotowe na lotnisku. Odwiedzaliśmy cmentarz poległych żołnierzy w walkach z ruskimi. Cmentarz w Łucku był ogromny. Jednakowe krzyże i tabliczki. Byli to przeważnie młodzi chłopcy.
Na wakacje jeździliśmy do Dubna odwiedzić ciocię Antosię. Miała dwie córki, starszą Jankę (instruktor harcerski) i Krystynę w moim wieku. Na następne wakacje rodzice wysłali nas na kolonie do Klewania. Miasteczko nieduże ale stare. Mieszkaliśmy w szkole, która była częścią zamku. Był ładny kościół. Zwiedzaliśmy więzienie. Więźniowie pracowali w więziennych warsztatach stolarskim i rymarskim. Robili uprząż dla koni, sandały, paski, portfele itp.
W roku 1939 ukończyłem klasę III i po wakacjach miałem iść do kl. IV. Wakacje były skromne. Krążyły pogłoski, że będzie wojna. W lipcu przeniesiono mnie z zuchów do 18 drużyny harcerskiej, która działała przy szkole nr 8 w centrum miasta. Odbywałem dość duże odległości na zbiórki. Tu organizowano podchody, zabawy i śpiewy. W rodzinie jednak panowała psychoza wojenna. W radiu ciągle mówiono o stanie przygotowań; zbierania darów na zakup karabinów maszynowych, ich przekazywanie uroczyste dla wojska.
Pierwszego września, kiedy przygotowywałem się, by iść do szkoły, słyszałem komunikat w radiu o wojnie. Co jakiś czas nadawano: „Uwaga, uwaga nadchodzi”. Ojca mało widziałem, ciągle był zajęty. Kopaliśmy schron w sadzie u państwa Łukomskich, którzy mieszkali naprzeciw nas. Tam się chroniliśmy w czasie nalotów. W pierwszych dniach wojny Niemcy zbombardowali lotnisko, koszary wojskowe i inne ważne obiekty. Mówili, że pomagały im w rozpoznaniu kolonie niemieckie, jakie były w pobliżu miasta. Ojciec w obawie przed represjami nacjonalistów kazał nam zmienić miejsce zamieszkania. Załatwił, że pojechaliśmy do Kołek transportem rzecznym. W kilka dni po rozpoczęciu wojny popłynęliśmy statkiem do miasteczka Kołki. Tam zamieszkaliśmy u restauratora. Domek był piętrowy, na dole była restauracja, na górze mieszkał właściciel, a drugą część zajmowaliśmy my. Stołowaliśmy się w restauracji. Skończyły się nam pieniądze. Nie byliśmy zamożni. Nie mieliśmy odzieży, zabraliśmy tylko walizkę z bielizną. Mama postanowiła wrócić do Łucka. 16 września 1939 r., tą samą drogą rzeczną, płynęliśmy do domu. Nazajutrz płynąc rzeką blisko miejscowości (nie pamiętam jakich) usłyszeliśmy strzelaninę z karabinów. Potem zobaczyliśmy na łące w pobliżu rzeki uciekających dwóch żołnierzy. Statek nasz zatrzymał się i zabrał uciekinierów na pokład. Żołnierze opowiadali, że wycofywali się przed naporem niemieckim i pociągiem wracali na tereny wschodnie Polski. Dojeżdżając do jakiejś miejscowości Ukraińcy i Żydzi z czerwonymi opaskami oraz żołnierze radzieccy okrążyli pociąg żądając poddania się. Polacy otworzyli ogień; uciekli komu się udało. To już była agresja radziecka na Polskę. Daliśmy tym żołnierzom ubrania cywilne i zostali wpisani w poczet pasażerów. Niedługo potem podjechało NKWD, zatrzymali statek sprawdzając, czy nie zabraliśmy żołnierzy polskich. Nic nie wykryli. Zarządzili opuszczenie polskiej bandery i wciągnięcie flagi czerwonej. Nie było płótna czerwonego, więc jedna pani wysypała pierze z poduszki, a powłokę zbliżoną kolorem do czerwonej wciągnięto na maszt. Dopłynęliśmy do Łucka. Okazało się, że nasze wszystkie rzeczy ojciec trzema furmankami wysłał do Kołek. Do Kołek furmanki nie dojechały. W czasie natarcia sowieckiego zostały rozgrabione. Od tego czasu ojca więcej nie widzieliśmy. O tym, że ojciec rzeczy nasze wysłał furmankami dowiedzieliśmy się od sąsiadki. Nie mieliśmy poza łóżkami na czym spać, ani w co się ubrać. Dotarła do nas wiadomość, że nasze rzeczy zostały rozgrabione w Kiwerce koło Łucka. Podano też nazwisko - Orłowski, który nagrabił najwięcej. Mama pojechała do Kiwerc do pana Orłowskiego. Pokazał jej stodołę, w której obok innych znalazła nasze rzeczy, pościel i część ubrań. Przywiozła w węzełku. Pan Orłowski ostrzegł mamę, żeby więcej nie przyjeżdżała, bo spuści psy i stąd nie wyjdzie.
Później w naszym mieszkaniu zamieszkał radziecki oficer z żoną i dzieckiem. Mamę, siostrę i mnie przeniesiono do kuchni. Mieliśmy jedno łóżko, gdyż na inne nie mieliśmy pościeli. Spaliśmy w nim we troje. Nie mieliśmy co jeść, pieniędzy, ani ubrań i pościeli. Mama chodziła do pobliskiej wsi kopać ziemniaki, otrzymywała jedno wiadro ziemniaków za dzień pracy. Ziemniaki mieliśmy wysypane pod łóżkiem.
Tak dotrwaliśmy do 13 kwietnia 1940 r., kiedy to rankiem usłyszeliśmy walenie kolbami w drzwi. Było to NKWD. Powiedzieli, że jedziemy do męża. Dziwili się, że nic nie mamy. Kazali brać wszystko, krzesełko dziecinne, stolnicę do ciasta, lampę itp. Lampę z naftą inny enkawudzista rzucił i rozbił o słup na stacji kolejowej w Łucku. Załadowali nas i kilkadziesiąt osób do jednego wagonu. Były prycze na górze, więc ludzie spali i siedzieli. Okna były zakratowane, a drzwi zamknięte na kłódkę. Powieziono nas w nieznane. Cdn.
Kazimierz Zięba