Warto zacząć od gorącego sporu, jaki wyniknął w Sejmie na temat ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, a raczej wzmocnienia jego zapisów w ustawie, bo o to tak naprawdę poszło. I znowu masa manipulacji w medialnych doniesieniach, jak chociażby sondaż na temat, czy Polacy są za ratyfikacją, czy przeciw. Pytanie postawione perfidnie źle, bo nie o to spór się toczy. PiS chce wzmocnienia zapisów Traktatu poprzez zagwarantowanie w ustawie, że zmiany w nim mogłyby być wprowadzane przy zgodzie Sejmu, Senatu i Prezydenta. Pytanie w sondażach nie powinno więc dotyczyć – czy chcemy Traktatu, lecz czy chcemy, by zmiany w nim były wprowadzane za porozumieniem tych trzech najwyższych organów państwa. Chodzi o wyeliminowanie koniunkturalizmu w zasadniczych dla Polski kwestiach. Gdy Donald Tusk zdenerwowany wykrzyczał, że nie pozwoli na zmiany w Traktacie, pokazał, jak płytko postrzega państwo. Może i on nie pozwoli (chociaż już były wahania w sprawie Karty Praw Podstawowych), ale jak długo będzie rządził? Kadencję, dwie...? A państwo istnieje stulecia. Czy da głowę, że nikt po nim nie będzie chciał tych zapisów zmienić?
Najgorsze jest to, że takie zmiany powodują ludzie, którym się wydaje, że po nich nie będzie już nic. Koniunkturalizm i efemeryczność – to cechy dzisiejszej polityki europejskiej. Rządzi lewica – to mamy konstytucję lewicową, rządzi prawica – to prawicową. Aż dziwne, że amerykańska przetrwała 200 lat prawie bez zmian, z kilkoma zaledwie zapisami. W Europie ciągle się je chce zmieniać, bo nie uznaje się niczego trwałego. Nawet te słynne prawa podstawowe za chwilę przestaną być podstawowe i wymyśli się nowe, bo dlaczego nie? W domu lub firmie, gdzie panuje bałagan mówi się – kto rano wstaje, ten rządzi. I tak jest w Europie – ten kto się dorwie do władzy od razu chce coś swojego ustanawiać, nie licząc się z tradycją i historią. Po prostu bajzel.
Chociaż jest coś trwałego, w Niemczech. Zauważono to po tym, jak rząd niemiecki przyjął kilka dni temu do realizacji projekt „Widoczny znak – przeciw ucieczce i wypędzeniom”. Partie i rządy się zmieniają, a niemiecka polityka historyczna – nie. Niemcy realizują ją bardzo konsekwentnie. W ramach tejże polityki w samym tylko Berlinie zostaną zrealizowane projekty na ponad 100 milionów euro. Niemcy nie oszczędzają na historii. „Widoczny znak” ma kosztować około 30 mln euro. Jak Niemcy będą myśleć, tak będą działać. A jak my myślimy i działamy?
Trzeba postawić pytania o nasze gminne polityki historyczne, a raczej o powód ich braku. Brak tych gminnych polityk wiąże się oczywiście z brakiem krajowej polityki historycznej, ale to nie powinno być żadnym usprawiedliwieniem. O ile na Mazowszu czy w Małopolsce mogą o to nie dbać, bo tam o historii Polski „mówi” każdy kamień, to już na Pomorzu nie powinniśmy jej zaniedbywać. Ktoś zapyta – a na co nam ona, jak nie ma z tego chleba lub nie można za nią kupić lepszego auta. W takim razie można zapytać – po co ona Niemcom? Właśnie po to, że jak ukształtuje myślenie przyszłych pokoleń, tak będą one działać. Pytanie – dlaczego my jeździmy do Niemiec pracować w fabrykach i domach pomocy społecznej powinno być retoryczne, ale okazuje się, że nie jest. Że trudno połączyć myślenie historyczne z bieżącym stanem państwa i jego dobrobytem. Wciąż myślimy i zachowujemy się jakbyśmy byli pod zaborami. Jakbyśmy czekali, aż ktoś przyjdzie i zrobi porządek, zagoni nas do roboty, zorganizuje nam życie i myślenie. Także politykę historyczną; opisze historię, poprawi groby, uczci bohaterów, pokaże ich jako wzory do naśladowania młodym. Jak już zorganizujemy – to imprezkę sportową dla – bez urazy – mięśniaków. Jak dom kultury to muzyczną paradę z piwkiem. Bez żadnych zobowiązań; wobec współobywateli, wobec minionych pokoleń, wobec przyszłych. Czy czekamy na jakiś widoczny znak? Kto nam go da? Czy może już na nic nie czekamy...